poniedziałek, 31 grudnia 2018

Wanda Sewioł : Bal dla bogaczy


Witam wszystkich moich kochanych gości. Dawno mnie tu nie było, ale postaram się to jakoś naprawić. Dlatego w związku z tym, że jutro żegnamy stary Rok 2018 chciałabym Wam przedstawić moje wspomnienie związane z tym wydarzeniem. To zdarzyło się jakieś czterdzieści lat wstecz, kiedy byłam jeszcze piękna i młoda :)
Jeśli znajdziecie chwilkę czasu, to zapraszam na jedyny w swym rodzaju „ Bal dla Bogaczy” Bal z lat siedemdziesiątych, bal, który do dziś pamiętam i wspominam z rozrzewnieniem.
 Życzę szczęśliwego Nowego Roku 2019.
Wanda.


Zanim zacznę opowiadanie, krótkie wprowadzenie.....

Wybrałyśmy się z Gosią za miasto. Zabrałam ze sobą mały plecaczek z kanapkami, oczywiście kompot z rabarbaru, obowiązkowo jajka ugotowane na twardo i ruszyłam w plener.
Gośka miała lepszy rower, więc co jakiś czas musiała przystawać, bym mogła ją dogonić. Pokonałyśmy parę kilometrów i spadł mi łańcuch.

- Gocha!! – zawołałam – poczekaj!
Koleżanka zawróciła.
- No to ładnie nam się zaczęła wycieczka – powiedziała podpierając się pod boki.
Próbowałyśmy usprawnić mój środek lokomocji, ale nic z tego nie wychodziło. I wtedy zatrzymał się tuż przy nas chłopak.
- Pomóc? Zapytał – opierając swój rower o drzewo.
- No.... gdybyś mógł – bąknęłam pod nosem, nie patrząc mu w oczy. Wstydziłam się mojego roweru. Był stary, zdezelowany, ale na szczęście jeszcze jeździł.
Mirek, bo tak miał na imię spotkany na wycieczce chłopak, a dziś mój mąż, sprawnie założył łańcuch i mogłyśmy kontynuować naszą wyprawę.

- Dalej było jak w każdym romansie.

Randka z Mirkiem, motylki w brzuchu, wielka miłość i na końcu ślub.
Hi, hi, można powiedzieć, że połączył nas łańcuch rowerowy.

Chodziliśmy ze sobą dwa lata, piszę chodziliśmy, bo za tamtych czasów tak się to nazywało. Gdyby nie zaskakująca propozycja kuzynki Mirka, która pracowała wtedy w Spółdzielni Mieszkaniowej i była tam szychą, pewnie chodzilibyśmy jeszcze ze sobą kolejne dwa, lub trzy lata.
Jadzia miała okazję załatwić mieszkanie, ale musieliśmy się pobrać, taki był warunek. Właściwie to nie miałam wątpliwości co do moich uczuć, w stosunku do Mirka, ale jednak to było trochę za wcześnie.
Po wielu rozmowach, postanowiliśmy z Mirkiem wziąć ślub. Nic nie stało na przeszkodzie. Oboje już pracowaliśmy i oboje chcieliśmy wyprowadzić się z rodzinnych domów.
U mnie nie było ciekawie. Mama po odejściu ojca, bardzo się zmieniła. Przestała interesować się domem, więc ja musiałam przejąć obowiązki gospodyni. Wciąż mi wypominała, że czas się ustatkować i opuścić rodzinny dom.
U Mirka nie było lepiej. Ojciec często zaglądał do kieliszka, robił awantury matce, w których Mirek musiał być rozjemcą.
Ustaliliśmy szybko datę ślubu.
Jadzia, kuzynka Mirka, dała nam klucze od naszego przyszłego mieszkanka, żebyśmy mogli sobie go dokładnie obejrzeć.
Tego dnia nie zapomnę do końca życia. Pojechaliśmy na miejsce rowerami.
Wokół łąki, pasące się krowy i piejące koguty, a pośrodku cztery dziesięciopiętrowe wieżowce. Dziś jest ich już więcej, ale wtedy były tylko cztery.
Pokonując schody na trzecie piętro, bo winda była jeszcze nieczynna, dobrnęliśmy do naszego wymarzonego M.
Mieszkanko jak z bajki, wtedy wydawało się takie duże. Dwa pokoje, kwadratowy duży przedpokój, łazienka i ubikacja osobno i duży słoneczny balkon.
To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Chodziłam po mieszkaniu zauroczona. Oczami wyobraźni, widziałam już meble, lampy, dywany na koszmarnych pomarańczowych płytkach PCW.

Weselne przyjęcie musieliśmy sobie sami wyprawić. Moja mama nie miała do tego głowy, a na rodziców Mirka nie można było liczyć.
Na szczęście koleżanka pracowała w tym czasie w Praktycznej Pani
To była taka organizacja dla kobiet. Uczyły się tam gotować, piec ciasta, szyć i szydełkować. Lokal był wyposażony we wszystko, co powinno znajdować się w domu.
Bogusia, załatwiła nam garnki, talerze, sztućce i stół ze stołkami. Wszystko zostało wypożyczone, za niewielką opłatą.
Przyjęcie weselne odbyło się u mnie w domu. Z pomocą sąsiadek, które etatowo czesałam, ustaliliśmy menu. Pani Bąkowa upiekła pyszny sernik, a pani Karpińska, zrobiła weselny tort.
W tych czasach trudno było zdobyć porządne wędliny, wszystko było na kartki, a w sklepach królował ocet. Ale mimo wszystko, udało nam się zgromadzić coś na stół. Ja dzień przed ślubem do późnej nocy, gotowałam bigos.
Suknie miałam piękną, kupiłam ją w komisie. Była cała z koronki, na dole rozkloszowana z długim trenem.
Ho, ho, wyglądałam jak księżniczka. Dobrze, że udało mi się kupić do niej białe rękawiczki, bo po tym bigosie ręce miałam czerwone od kapuścianego kwasu.
Nie mieliśmy wielu gości. Moja mama zerwała wszelkie kontakty z rodziną. Przybyła chrzestna z mężem, dwie ciotki, wujek ze swoją nową narzeczoną i oczywiście sąsiadki. Z Mirka strony, byli tylko rodzice, kuzyn z kuzynką, jego poczciwa babcia, która podarowała mi w prezencie swoją kolię ślubną i przyjaciółka jego matki.
Powracając do tej kolii, to był piękny gest ze strony babci Róży. Ten naszyjnik, przechodził z pokolenia na pokolenie. Piękna jubilerska robota. Srebrny, z cyrkoniami, a po renowacji, cudownie lśnił na mojej szyi, wtedy jeszcze łabędziej szyi, dziś już bym go nie zapięła, hi, hi.

- To tyle  co do ślubu. Tak się rozpisałam, że zapomniałam o przewodnim temacie, tego opowiadania.

Już dwa tygodnie po ślubie, dostaliśmy klucze od mieszkania i zaczęliśmy się urządzać. Za pieniądze z wesela, kupiliśmy używany samochód. To była stara Skoda w niebieskim kolorze. Dobrze, że Mirek miał już prawo jazdy, bo było nam łatwiej załatwiać różne sprawy, związane z wyposażeniem mieszkania.
Jako małżeństwo, mieliśmy możliwość wziąć meble na czeki młodych małżeństw. Segment, który nazywał się Łódź, wystaliśmy w kolejce, zarywając noce. Ale kiedy postawiliśmy go w naszym pokoju, od razu zrobiło się przytulniej. I tak dalej i tak dalej........

Nasze mieszkanko z każdym dniem nabierało blasku. Mój mąż, to przysłowiowa złota rączka. Pracując w jednej z firm budowlanych  jako elektromonter, miał swój warsztat, gdzie mógł coś sam zrobić do mieszkania, bo w sklepach były pustki.
Pamiętam, jak zrobił piękny żyrandol do dużego pokoju. Aż mnie zatkało, jak przytargał go do domu.
Zrobiony był z metalowych prętów, na stary styl, dosłownie cacko. A jak dokupiliśmy jakimś cudem do niego klosze, to wyglądał jak żyrandol w sali bankietowej.
Cieszyliśmy się z Mirkiem, każdym drobiazgiem kupionym do naszego mieszkanka. Ale wciąż nam brakowało pieniędzy, więc ja zaczęłam dawać korepetycje z matematyki, chociaż w pracy jako księgowa nieźle zarabiałam. Mirek brał fuchy – czyli prywatne zlecenia i wracał do domu totalnie wykończony.
Ble, ble.... nadal piszę nie na temat, ale cierpliwości.
W biurze miałam koleżankę Jolę. Tylko z nią jakoś mogłam się dogadać. Pochodziła z tak zwanego dobrego domu. Ojciec adwokat, matka nauczycielka, powodziło im się bardzo dobrze. Wyszła za mąż za inżyniera. Wszystko miała z najwyższej półki. Ona nie musiała korzystać z kartek na jedzenie, bo zaopatrywała się w PEWEKSIE - to ekskluzywny sklep z tego okresu, gdzie płaciło się dolarami. Co dzień w pracy zjawiała się w nowych, markowych ciuchach. Ale jej wtedy zazdrościłam. Ja miałam wysłużony służbowy uniform, czyli granatowy żakiecik, biała bluzka i krótka mini spódniczka z tego samego materiału co góra. Nasza szefowa toczyła z Jolą wieczne wojny o jej stroje, na co koleżanka miała jedną odpowiedź – Nie ważny jest strój, ważne co ma się w głowie, a na boku dodawała szeptem – stara panna i tyle, choćby włożyła na siebie najlepszy ciuch i tak będzie wyglądać jak sprzątaczka.

No.... Teraz już dobrnęłam do tytułu mojej opowieści.
Zbliżał się koniec roku i wszyscy szykowali się do Sylwestra. W tym okresie modne były prywatki. Rzadko kogo było stać na bal w lokalu, szczególnie młode, dorabiające się małżeństwa.
Jola jak zwykle spóźniona, pojawiła się w pracy. Po kolejnym upomnieniu szefowej, z którego nic sobie nie robiła, zaparzyła kawę, usiadła na moim biurku i huśtając nogami, powiedziała.
- Marta mam dla ciebie propozycje nie do odrzucenia – powiedziała jednym tchem, odstawiając filiżankę z kawą, na moje miesięczne sprawozdanie.
Kuzyn załatwił Sylwestra w górach, ma trzy podwójne zaproszenia do górskiej miejscowości w Zakładowym Ośrodku. Spokojnie, hi, hi, to nie Remiza Strażacka, tylko porządny Ośrodek w lesie, z piękną salą wykładową, gdzie odbędzie się bal z wodzirejem, oraz zaplecze z pokojami dla gości. Brakuje nam jeszcze jednej pary i pomyślałam o was – tu.... spojrzała na mnie trzepocąc sztucznymi rzęsami.
- No wiesz.... właściwie to mamy już plany na Sylwestra – skłamałam.
- Co? znowu jakaś prywatka w ciasnym mieszkaniu? – zapytała z ironią w głosie. Daj spokój Marta, to taki magiczny dzień, chcesz go spędzić w kapciach u znajomych. Ja proponuję ci wielki wielki bal – powiedziała.
- No cóż – odparłam. Muszę to przedyskutować z Mirkiem.
- To masz czas do jutra, bo trzeba potwierdzić rezerwację. – powiedziała Jola i zajęła się swoją pracą.

Na wieść o balu, mój mąż aż przysiadł na wersalce, rozkładając bezradnie ręce.
- Kochanie, nie stać nas na taki bal. Czy ty zdajesz sobie z tego sprawę? To duży wydatek, benzyna, same bilety z zakwaterowaniem, pochłoną jedną nasza wypłatę, nie zgadzam się – dodał i włączył telewizor.
- Wezmę dodatkowe korepetycje, czy nic mi się już nie należy? – powiedziałam z płaczem na końcu nosa. Proszę cię pojedźmy tam. Góry, piękna zima, świeże powietrze i prawdziwy bal.
Wyprosiłam, zgodził się w końcu. Usiedliśmy przy ławie i zrobiliśmy kosztorys. Bilety, benzyna, jakaś sukienka dla mnie, bo Mirek miał przecież garnitur ze ślubu. Dodatkowo jakieś rezerwy pieniężne na nieprzewidziane okoliczności i po podsumowaniu, tak jak twierdził mój mąż, jedna nasza pensja. Ale co tam!! Spędzimy Sylwestra jak bogacze, a co!! żyje się tylko raz!.
Na Tandecie, czyli takim placu z ciuchami, kupiłam piękny komplecik w panterkę. Bluzeczka i do tego spódniczka w tygrysie oczka z czarnym kołnierzykiem i sporym dekoltem. Mirek trochę mruczał na ten dekolt, bo tak się składa, że zawsze był o mnie zazdrosny i do tej pory mu to zostało, choć już mam prawie sześćdziesiąt lat. Odnalazłam czarne lakierki z panieńskich czasów, został tylko jeszcze fryzjer. Ale postanowiłam sama się uczesać, by trochę oszczędzić i nieźle mi to wyszło. Zapakowaliśmy stroje do bagażnika, jakaś grzałka, bo w pokoju można będzie zrobić sobie kawkę, pasztecik w puszce, na wypadek, gdyby późno było śniadanie i ruszamy w drogę.
Jola z Krzysiem, jej mężem już na nas czekali. Teraz trzeba było podjechać po kuzynostwo Joli i jedziemy na bal!!.
Po drodze dowiedzieliśmy się, że kuzyn i jego żona są od nas dużo starsi, ale to przecież oni załatwili bilety, więc jakoś się chyba dogadamy.

Po drodze zatrzymaliśmy się w małym sklepiku, gdzie cudem udało się kupić rosyjskiego szampana z pod lady oczywiście.
W końcu dojechaliśmy na miejsce. Ośrodek super!! Usytuowany w samym środku lasu.
Jola wysiadła pierwsza i podeszła do naszego samochodu mówiąc.
- Zostań tu, a ja z chłopakami pójdę załatwić pokoje i wpłacić pieniądze na bal.
- Dobrze, to ja sobie zwiedzę w tym czasie okolicę – odparłam i ruszyłam w stronę lasu. Przechodząc obok samochodu Joli, zajrzałam do środka, gdzie siedziała żona kuzyna.
- Pozwoli pani, że się przedstawię – powiedziałam otwierając drzwi. Jestem Marta. Józefa - odpowiedziała kobieta podając mi dłoń na przywitanie.
Może przejdzie się pani ze mną na spacer, zanim oni wszystko załatwią? – zapytałam.
- Dziękuję, wolę zostać w samochodzie – powiedziała pani Józia.
- W takim razie idę sama, do zobaczenia na balu – powiedziałam, zostawiając Józię w samochodzie.
Kiedy wróciłam, wszystko było już załatwione. Mirek czekał na mnie przed wejściem i paląc papierosa, oznajmił mi, że oprócz biletów i wynajęcia pokoju, trzeba było jeszcze zapłacić klimatyczne.
- Dobrze, że zabraliśmy trochę pieniędzy ze sobą, bo byłoby tylko kupę wstydu – Powiedział otwierając drzwi do naszego pokoju. Mam nadzieję, że to już wszystkie koszty – dodał siadając na małym tapczaniku.
- Kochanie – próbowałam rozładować sytuację. Zrobimy sobie kawkę i pójdziemy na spacer - dobrze?
Kawa pomogła. Bal miał się rozpocząć o godzinie 19, a była dopiero 17. Po spacerze burczało nam w brzuchach, wiadomo świeże powietrze zrobiło swoje.
I tu pierwszy raz zaplusowałam u męża. Wyciągnęłam z torby pasztet, bułki i herbatę. Zrobiliśmy sobie wczesną kolację.
Oczywiście Jola z Krzysiem zaproponowali nam spacer do pobliskiej bacówki, na pstrąga i grzańca, ale odmówiliśmy tłumacząc, że zbieramy siły na tańce.

Kiedy wyszli, uśmialiśmy się po pas, wyciągając z za story na oknie, nasze pyszne kanapeczki z pasztetem
Minęła dziewiętnasta, słychać było już z oddali muzykę. Postanowiliśmy z mężem, że pójdziemy pół godziny później, bo to w dobrym tonie. W tym dniu wyglądałam naprawdę szykownie. Mirek co jakiś czas podnosił mi dekolt do góry, co mnie bardzo bawiło. Wypachnieni i wystrojeni ruszyliśmy na salę balową.
Zespół grał jakiś romantyczny utwór. Odszukaliśmy Jolę z towarzystwem i usiedliśmy przy stole.
Już na wstępie straciłam humor. Ku mojemu przerażeniu, dwie kobiety tańczące na parkiecie, miały taki sam komplecik co ja. Widziałam rozbawienie mojego męża, kiedy też to zauważył.
- Spokojnie kochanie – szepnął mi do ucha. Tylko ty jesteś godna nosić ten strój, na nich wygląda jak na wieszaku. Ty masz czym oddychać, hi, hi, - dodał.
Starszy pan przypominający Św. Mikołaja, ubrany w dobrze strojony frak, pełnił rolę wodzireja. Przyznam, że robił to profesjonalnie, dawał z siebie wszystko. Zachęcał do tańca, organizował konkursy na najlepiej tańczącą parę.
Na parkiecie panował okropny tłok. Ludzie po prostu obijali się w tańcu.
Mirek siedział kolejny kawałek, chociaż mnie nogi same chodziły pod stołem.
Po kolejnej mojej prośbie o taniec, powiedział.
- Jeszcze mi nie strzykło  – czyli, nogi ma drętwe i musi wypić kolejnego kielicha.

W końcu ruszyliśmy się od stołu.
Dziwiłam się tylko, dlaczego kuzyn Joli i jego żona nie tańczą, bo moja koleżanka z mężem, prawie nie opuszczali parkietu.
Henryk, bo tak miał na imię kuzyn Joli, był wyjątkowo szpetny. Rude włosy i mnóstwo piegów na bladej twarzy, a przy tym niski, z dużym piwnym brzuchem Jego maniery przy stole, pozostawały dużo do życzenia. Jadł palcami, mlaskał, i ciągle nalewał wszystkim do kieliszków, wrzeszcząc co jakiś czas, najlepszego!!
Józia siedziała cichutko jak myszka, co jakiś czas uśmiechała się do nas sztucznie.
Henryk w końcu ruszył w tany, ale nie z Józią. Prosił kolejno wszystkie prawie kobiety z sąsiednich stolików. Niektórzy partnerzy swoich dam, nie zgadzali się na jego prośby do tańca, ale byli też tacy, co już było im wszystko jedno, z powodu wypitego alkoholu.
Jola trochę za dużo wypiła i zrobiło jej się niedobrze, więc Krzysiek zaprowadził ją do pokoju, a że była już druga rano, pożegnał się z nami, zostawiając nas z kuzynostwem.
Ja miałam jeszcze ochotę zostać, bo wybierali królową balu, więc uprosiłam Mirka żeby się tak nie spieszył, chociaż widziałam, że ma już dość.
W pewnym momencie usłyszałam za plecami wrzask.
- Co!! partner ci wysiadł!
Odwróciłam głowę i zobaczyłam za sobą Rudego, który zaginął na jakąś godzinkę.
Henryk wyrwał mi prawie rękę z barku i zaciągnął na parkiet, mimo protestów mojego męża. Zdążyłam jeszcze syknąć do Mirka, by poprosił do tańca Józię.
To było straszne. Ja miotana po podłodze, przez dobrze już pijanego rudzielca, liczyłam rany. Wykręcał mną na wszystkie strony, deptając po moich zbolałych stopach. Co jakiś czas, zaglądał mi w dekolt, cmokając przy tym obrzydliwie, a na moje nieszczęście, pewien pan, już mocno nawiany, zamawiał kolejne piosenki swojej żonę, co doprowadzało do nie  kończących się tańców. Nagle ujrzałam mojego męża, który w dziwny sposób poruszał się w rytm muzyki z Józią. Co się dzieje? Czemu ona tak dziwnie tańczy – myślałam gorączkowo, wypatrując go w tłumie. Kiedy zbliżyliśmy się z Heniem do nich, znalazłam odpowiedź na moje pytania.

Józia miała jedną nogę krótszą, chyba po Heine Medynie. Mirek nie mógł się do niej dostosować, więc ich taniec wyglądał komicznie. A tu jak na złość, ten zakochany facet i jego dedykacje. Końca tej męczarni nie było widać.
Wreszcie romantyk padł i orkiestra zrobiła sobie przerwę.
Wróciliśmy do stołu. Heniek dopił resztę z kieliszka i zabierając pełną butelkę wódki ze stołu, ryknął coś w rodzaju – do jutra i popychając swoją żonę, zniknął nam z pola widzenia.
W końcu zostaliśmy sami. Patrzyłam na mojego męża i z trudem hamowałam śmiech.
- Jak to się stało, że nie zauważyliśmy kalectwa u Józi? – Zapytałam
- A jak mogliśmy zauważyć, jak cały czas siedziała – odpowiedział Mirek. To był koszmar, umordowałem się z nią setnie – dodał.
- Nie tylko ty się umordowałeś – powiedziałam. Widziałeś  co ten Heniek wyprawiał ze mną na parkiecie. Oj długo będę leczyć rany, oj długo. Ale ty zrobiłeś dobry uczynek mężu, Józia ci tego nigdy nie zapomni, hi, hi.
- Masz rację, biedna kobieta, ale dlaczego ja? Hi, hi. No dobra, chodźmy na wybory królowej – dodał.
Wodzirej zaprosił wszystkie panie, które jeszcze pozostały, na środek sali. Mirek popchnął mnie w stronę utworzonego już kręgu, mimo tego, że chciałam być tylko widzem.
- No walcz o koronę – powiedział cicho.
Może ktoś wierzyć lub nie, ale królową balu zostałam ja!!!
Wodzirej nałożył mi srebrną koronę i w nagrodę za pierwsze miejsce, miałam z nim zatańczyć.
Wkoło wszyscy klaskali, a ja prowadzona przez starszego pana, który był mistrzem w tańcu, unosiłam się prawie w powietrzu, ledwo dotykając parkietu czubkami, moich skopanych przez Heńka lakierków.
To było piękne zakończenie naszego balu dla bogaczy.
Często wspominamy z mężem tego Sylwestra. Potem już nigdy więcej Mirek nie dał się namówić na takie wyjazdowe zabawy.
Kolejne lata, spędzaliśmy już na prywatkach u znajomych, czasami w kapciach, ale spokojnie i bez stresu, no i nie tak kosztownie.
Teraz już z racji wieku, Sylwestra spędzamy w domu, tylko we dwoje.

wtorek, 3 stycznia 2017

Manipulacja w motywowaniu - Techniki manipulacji


Manipulacja , czyli nieetyczne techniki wywierania wpływu , są często drogą na skróty. Niezależnie czy są stosowane świadomie , czy nie , zawsze przynoszą negatywne konsekwencje.
  • Utrata zaufania
  • Ochłodzenie relacji
  • Spadek autorytetu
  • Ograniczenie przepływu informacji
  • Niszczenie pracy zespołowej
  • Popsuta atmosfera
  • Podwyższona rotacja pracowników
  • Niepewność
  • Podejrzliwość
Koszty manipulacji zawsze są wysokie i wprowadzają firmę na równie pochyłą . Są również najbardziej rażącym znakiem niskich kompetencji menadżera
Techniki manipulacji

wtorek, 25 października 2016

Wanda Sewioł - Czy to był cud ?


Czy wierzycie w cuda? Bo ja tak


Dziś postanowiłam opisać historię, jak zwykle z życia wziętą. To bardzo wzruszająca historia, która wydarzyła się na moich oczach. Opisując to wydarzenie, sama płakałam ze szczęścia, a ja już jak płaczę, to musi być coś, co mnie do głębi wzruszy.

Przeczytajcie uważnie i sami zastanówcie się, czy istnieją cuda, czy też tak wielka wiara i siła, może pokonać góry, a nawet raka.

Zaraz po opuszczeniu gabinetu lekarskiego, wystukałam numer do męża. Już nie mogłam się doczekać, kiedy oznajmię mu wspaniałą nowinę. Właśnie potwierdziło się, że jestem w ciąży. Trochę mnie to zdziwiło, że Tomek nie odbiera telefonu i nawet byłam zła na niego w związku z tym, bo wiedział o mojej wizycie u ginekologa.
Kiedy po raz kolejny nie miałam połączenia, odłożyłam komórkę do torebki i wróciłam do domu.
- O.... W końcu się opamiętał – pomyślałam, słysząc dzwonek telefonu.
- Marta?
- Tak. Kto mówi?
- Cześć, Jurek z tej strony. Marta, Piotrek jest w szpitalu. Dostał  silnych boleści brzucha i zabrało go pogotowie.
- Boże! Co ty mówisz? Przecież rano czuł się dobrze.
- No, nie wiem co mogło mu zaszkodzić, ale sama się dowiesz na miejscu. To na razie. Daj znać co z nim. Ok.?
- Ok.
Nie zwlekając, złapałam płaszcz i natychmiast pojechałam do szpitala. W recepcji dostałam informację, że mąż jest teraz na badaniach i muszę poczekać.
Usiadłam na poczekalni i zastanawiałam się, co mogło Piotrkowi zaszkodzić. Przecież jedliśmy to samo i mnie nic nie jest. Może w pracy na coś się skusił – myślałam.
Po dwóch godzinach oczekiwania, wezwano mnie do gabinetu lekarskiego.
- Pani jest żoną pacjenta?
- Tak.
- Zrobiliśmy mężowi USG. Jamy brzusznej i gastroskopię. Nie mam dobrych wieści dla pani – lekarz spojrzał na mnie takim wzrokiem, jakby mnie przepraszał za te wyniki. Wiedziałam, że coś złego się stało.
- To znaczy? Co jest mężowi?
- To rozległy guz żołądka. Ale jeszcze nie wiemy, czy złośliwy, czy łagodny. Materiał został wysłany do badania i myślę, że najpóźniej jutro będą wyniki.
- A jakie rokowania – zapytałam drżącym głosem.
- No cóż, nie będę pani okłamywał. Przede wszystkim cały żołądek nadaje się do resekcji, ale to nie jest takie straszne. Wiele osób po takich operacjach żyje spokojnie i ma się dobrze. Tu  najważniejsze jest, by guz nie był złośliwy.
- Panie doktorze, czy mąż już wie co mu dolega?
- Tak oględnie. Póki nie mamy wszystkich wyników, staramy się nie denerwować pacjentów.
- Czy można go zobaczyć?
- Tak, oczywiście.
Wyszłam z gabinetu na trzęsących nogach. Musiałam się trochę uspokoić, więc usiadłam na chwilę w poczekalni. Dlaczego musiało to spotkać właśnie nas? Teraz, kiedy ma się pojawić nowy członek rodziny. To niesprawiedliwe. Mąż był zawsze okazem zdrowia. To ja wiecznie chorowałam . A Piotr nie miał nawet kataru.
- Cześć Piotruś. Jak się czujesz?
- Cześć Martusia. Bywało lepiej, hehe.
Mąż próbował być zabawny, ale kiepsko mu to wychodziło. Leżał blady, podłączony do kroplówki i widać było, że cierpi.
- Będziemy mieć dzidziusia – powiedziałam, całując go w czoło.
Piotr gwałtownie się poderwał z łóżka i złapał mnie za rękę.
- To już pewne? Jesteś w ciąży?
- Tak. Początek trzeciego miesiąca. Jak widać nie były to zaburzenia hormonalne, tylko ciąża.
- Marta! Jak się cieszę! Dbaj teraz o siebie i broń Boże nie denerwuj się mną. Wiesz, że jestem chłop nie do zdarcia.
Naszą rozmowę przerwała pielęgniarka, która właśnie nadeszła.
- Muszę panią teraz przeprosić, bo zabieram męża na kolejne badania.
- Oczywiście. Pa kochanie, będę tu jutro zaraz po pracy.
- Pa Martusia. Tylko nie denerwuj się. Mąż przymrużył porozumiewawczo  jedno oko . Będzie dobrze.
Ale nie było dobrze. Na drugi dzień dowiedziałam się, że to nowotwór złośliwy i Piotr musi być natychmiast operowany. Nie zdążyłam się z nim zobaczyć przed zabiegiem, bo godzinę przed moim przyjściem, zabrali go na salę operacyjną.
Piotr zaraz po operacji został poddany zabiegom z chemio terapii . Źle to znosił, wymiotował i bardzo schudł. Nie pozwalał mi na wizyty w szpitalu. Tłumaczył, że zaszkodzi to naszemu dziecku. Musiałam uszanować jego decyzję.
Po trzech miesiącach wypisali go do domu. Był już po pierwszej serii naświetleń i chemii.
To był bardzo trudny dla nas okres. Ja źle znosiłam ciążę, a Piotr też nie czuł się najlepiej. Był na specjalnej diecie, więc wszystko spadło na mnie. Musiałam osobno przygotowywać posiłki dla nas, a przy ciągłych nudnościach jakie towarzyszyły mi na co dzień, nie było to łatwe.
Wyniki Piotra poprawiały się z dnia na dzień. Zrobiono mu przerwę w chemii, by organizm trochę odpoczął.
Zaczął się siódmy miesiąc ciąży. Nudności na szczęście ustąpiły i mogłam normalnie egzystować.
Piotr każdego ranka witał się z naszym nienarodzonym jeszcze synkiem.
- Hej, synek. Jak tam? Byłeś grzeczny? Czy kopałeś znów mamusię – mówił, przykładając rękę do mojego brzucha.
- Oj, kopał, kopał – śmiałam się z męża. Ale dziwne? Bo jak przykładasz swoją dłoń, on natychmiast staje się spokojniejszy.
- Cha, cha, czuje respekt przed ojcem.
I faktycznie. To dziwne, ale kiedy miałam rewolucję w brzuchu, Piotr łagodził to, jakby miał jakąś nić porozumienia z naszym synkiem.
Byłam taka szczęśliwa. Piotr wracał do zdrowia, już niebawem miał przyjść na świat nasz synek. Cóż można jeszcze chcieć.
Ale moja radość nie trwała długo.
Pewnej nocy, Piotr obudził się z silnym bólem. Natychmiast zadzwoniłam na pogotowie.
Kiedy pojawiłam się w szpitalu, lekarz prowadzący już na mnie czekał.
- Pani Marto, niestety są już przerzuty na wątrobę. Spróbujemy wdrożyć ponownie chemię. Ale nie będę owijał w bawełnę. Jeśli chemia nie pomoże, to zostało mężowi jakieś dwa miesiące ży.....
Reszty już nie usłyszałam. Podobno osunęłam się na ziemię i lekarz w ostatniej chwili uchronił mnie przed upadkiem.
Mąż został w szpitalu.
Zaczął się wyścig z czasem. Byłam w siódmym miesiącu ciąży. Piotr z każdą chwilą był coraz słabszy. Przychodziłam do niego, jak tylko mi na to pozwalano.
- Martuś – powiedział na jednej z wizyt. Nie zdążę go już zobaczyć – prawda?
- Co ty pleciesz! Już niedługo urodzę. To tylko niecałe dwa miesiące.
- Martuś, przecież wiesz, że ja tego już nie dożyję. Dobrze, że chociaż mam to zdjęcie z UZG.
Jak zwykle kładł swoją dłoń na brzuchu i rozmawiał ze swoim synkiem. Tłumaczył mu, że musi się mną opiekować i ma być grzeczny. Ja siedziałam bezradnie i nie potrafiłam go nawet pocieszyć. Wstrzymywałam łzy, aż do momentu, kiedy opuszczałam salę. Potem już mogłam spokojnie się wypłakać.
Zostały mi dwa tygodnie do rozwiązania. Piotr nadal był w szpitalu. Ponieważ dostawał morfinę, nie zawsze mogłam się z nim dogadać. Wtedy przeważnie spał, albo mnie nie poznawał. Podobno pytał personel, czy już urodził się jego syn, bo żona długo się nie pokazuje. A ja tam byłam prawie codziennie.
Wreszcie nie wytrzymałam i umówiłam się na wizytę do swojej lekarki.
- Co tam pani Marto? Czyżby się zaczęło.
- Nie. Ale ja nie mogę dłużej czekać.
- Cha, cha, zaśmiała się lekarka. Nic pani nie poradzi. Widocznie synuś jeszcze się nie wybiera na ten świat. Przecież nie przyspieszymy tego.
- A dlaczego nie? Przecież są cesarskie cięcia.
- Rany boskie! Kobieto! Co też pani mówi. Cesarskie cięcie robi się tylko w szczególnych wypadkach, a u pani nie ma wskazań.
Wtedy wszystko jej opowiedziałam.
- Czy teraz rozumie pani moją prośbę?
- Bardzo współczuję, ale nikt się nie zgodzi na tę cesarkę. Nawet jeśli ja byłabym skłonna, to inni lekarze nie wyrażą na to zgody. To poważny zabieg, zagrażający pani życiu i dziecka. Proszę nas zrozumieć.
- Ale to tylko dwa tygodnie – powiedziałam błagalnym głosem.
- Pani Marto. Być może dwa tygodnie, ale jest jeszcze granica błędu w obliczeniach. Jeśli dziecko nie jest jeszcze gotowe, to nie możemy go pospieszać. Przykro mi.
Wróciłam do domu załamana. Wiedziałam, że lekarka ma rację, ale wiedziałam też jak bardzo czeka mój mąż na synka.
Ja im jeszcze pokażę! A ty też się już przestań lenić, tylko wychodź, bo tata tam na ciebie czeka – powiedziałam i pogłaskałam się po brzuchu.
W tym dniu zabrałam się za mycie okien. Potem za pastowanie podłóg. Po dwóch godzinach w końcu padłam zmęczona na łóżko. Ale mimo zmęczenia i ciężkiej pracy, oprócz zwykłego kopania, nic innego się nie działo.
W nocy obudził mnie pierwszy skurcz. Leżałam bez ruchu i patrzyłam na zegarek. Skurcze pojawiały się co kilka minut.
Niewiele myśląc zadzwoniłam na pogotowie. Przyjechali po piętnastu minutach. Urodziłam pięknego synka o piątej nad ranem.
Poprosiłam położną o jakieś informacje o moim mężu, ale nie były pomyślne. Piotr był już cały czas na morfinie i właściwie to mogły być ostatnie godziny jego życia.
Poprosiłam ordynatora szpitala, by pozwolił mi z dzieckiem odwiedzić męża. Zgodził się i dostałam naszego Jasia.
Kiedy weszłam do sali, nie mogłam poznać Piotra. Szkielet człowieka. Pielęgniarka zmieniała mu właśnie kroplówkę.
- To ja nie przeszkadzam – powiedziała szeptem i wyszła z sali.
- Dzień dobry kochanie, masz gościa.
Piotr otworzył oczy. Z trudem podparł się na łokciach.
- Boże! Czy to mój syn? Powiedział i łzy jak groch spłynęły po jego twarzy.
Martuś.... A mogę go wziąć na ręce? Nie zaszkodzę mu tym?
- Oczywiście, że możesz. Po to tu przybyliśmy.
Podałam mężowi małe zawiniątko.
- Jaki on piękny.... Podobny do ciebie kochanie. Ale to dobrze, bo jak syn podobny do matki, to będzie miał szczęście w życiu – mówił wpatrzony w naszego synka.
Dziecko było wyjątkowo spokojne. Poprawiłam poduszkę mężowi, bo widziałam jak zamykają się mu oczy. Boże... on tylko usypia, tak usypia – powtarzałam w myśli.
Czas było wracać. Wyciągnęłam synka z objęć męża i wtedy mały dopiero zaczął płakać, jakby czuł, że już nigdy nie zobaczy taty.
Po kilku dniach wróciliśmy z Jasiem do pustego domu. Na szczęście mama przyjechała do mnie. Musiałam skorzystać z pomocy psychologa, bo nie mogłam sobie już sama poradzić z tym co mnie jeszcze czeka. Z trwogą patrzyłam na telefon, bo czekałam na tę ostatnią straszną wiadomość. Ale telefon nie dzwonił. Minęły trzy dni od mojego powrotu do domu.
Wreszcie usłyszałam dźwięk mojej komórki.
- Mamo, proszę odbierz. Ja nie potrafię.
Mama wyszła z telefonem do kuchni i dość długo rozmawiała. Po chwili wróciła zapłakana do pokoju.
- Mamo! Nie chce słuchać! Zawołałam i zatkałam uszy.
- Martusia! Dziecko moje, twój mąż wraca do zdrowia. W szpitalu mówią, że to cud.
- Co ty mówisz? Wraca do zdrowia? Jak to możliwe?
- Fakty mówią za siebie. Piotr zapadł w śpiączkę, tuż po waszym wyjściu. Dziś się wybudził. Zrobili mu badania. Są o niebo lepsze. Dostał kolejną chemię. To cud, Marta, to cud.

Nie ma na to innego wytłumaczenia. To był najprawdziwszy cud. Po przerzutach nie było śladu. Piotr wracał do zdrowia z dnia na dzień. Czy to wielka miłość do synka, dała mu siłę na walkę z chorobą? Na to wygląda.
Jestem taka szczęśliwa, jak ich widzę razem. Piotr jest zakochany w naszym Jasiu. Właśnie wybiera się na mecz klasowy, by kibicować synowi. To pierwszy jego mecz, a trenerem naszego małego piłkarza jest sam ojciec.
I ktoś mi powie, że cuda się nie zdarzają. Ja wiem, że tak – cuda się zdarzają, jak w naszym przypadku.

poniedziałek, 1 sierpnia 2016


Wanda Sewioł

Gdyby nie Maryla.


- Zobacz Maryla, jaka śliczna ta sukienka – zwróciłam się do przyjaciółki, która zatrzymała się przy promocyjnych podkoszulkach.
- No super, ale widziałaś cenę? To przecież szaleństwo.
- Oj tam, cena współmierna do produktu, przecież to prawdziwy jedwab – powiedziałam gładząc błękitną jak niebo sukienkę. Przymierzę ją – poczekaj…
Wyszłam z przymierzalni ubrana w ciuch za bagatela czterysta złotych, ale czy cena jest najważniejsza? Kiecka leżała na mnie idealnie.
- I co? Zatkało kakao – powiedziałam obracając się wokół własnej osi.
- No przyznam, że jest piękna, ale ja bym jej nie kupiła, po prostu nie stać mnie na taki ciuch – koleżanka wróciła do przeszukiwania chińskich podkoszulków.



wtorek, 14 czerwca 2016

Wanda Sewioł : Wolność Tomku w swoim domku

Witam ponownie moich sympatycznych gości. Czy dobrze mieć sąsiada?Przedstawiam historię jak zwykle z życia wziętą, było nerwowo, ale zakończyło się całkiem dobrze.


Zapraszam na opowiadanie.


Nareszcie oczekiwane klucze, do swojego małego domku. Nie był to nasz szczyt marzeń, bo w zabudowie szeregowej, ale cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
Spakowaliśmy z mężem najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyliśmy do naszej oazy spokoju.
Jak przystało na dobrze wychowanych sąsiadów, ruszyliśmy poznać okolicznych mieszkańców.
- Dzień dobry, zagadałam kobietę sprzątającą przed wejściem.
- Dzień dobry.
- Nazywam się Malinowska, a to mój mąż.
- Kozłowska – kobieta podała mi rękę na przywitanie.
Nasz Wiarus - owczarek szkocki, biegał jak szalony po ogrodzie sąsiadów.
- Ale tu nie wolno mieć zwierząt – kobieta spojrzała na mnie z wyrzutem.
- A gdzie tak jest napisane? Bo ja nic o tym nie wiem.
- To w takim razie – Kozłowska stanęła w rozkroku i dodała. Skoro mamy być sąsiadami, musimy ustalić pewne warunki.
Po pierwsze, żadnych grilli, bo mąż ma astmę i strasznie go dusi dym. Po drugie, cisza nocna obowiązuje od dwudziestej drugiej i prosimy o ciszę. A.... i radio też go denerwuje, no i oczywiście.....
- Zaraz, zaraz przerwałam jej w pół słowa, To może krócej będzie jak pani to wszystko napisze na kartce – wypaliłam niezbyt grzecznie, podpierając się pod boki. Pani tu może szefuje? Przyszliśmy się grzecznie przywitać, a pani już na wstępie dyktuje warunki.
- Kochanie, zaparz mi ziółka, bo już pora – odezwał się mąż Kozłowskiej.
- Przepraszam, ale nie mam czasu więcej z panią rozmawiać, bo jak pani widzi i słyszy, mąż mysi wypić ziółka na wzdęcia...
- Niech już pani nie kończy, wiem co to wzdęcia i wiatry.
- Marek – zwróciłam się do swojego męża, idziemy. Wyciągaj grila, bo kuchnia jeszcze nie gotowa, a ja jestem głodna.
Gdyby wzrok zabijał, to leżałabym już u stóp Kozłowskiej.
- No coś podobnego, ja mam chodzić na palcach w swoim domu, wiązać psa, słuchać radia na słuchawkach, o nie!!!!
I zaczęła się wojna domowa.
Sąsiadce wszystko przeszkadzało, a to, że się za głośno śmiejemy, a to, że pies zostawia sierść na krzewach, a pan Kozłowski ma alergię. Powoli miałam już tego dość. Z każdym dniem skutecznie odgradzaliśmy się od marudnych sąsiadów. Na tyłach domu urządziliśmy sobie mały kącik, gdzie można było spokojnie przeczytać gazetę i wypić kawę. Starłam się ignorować przytyczki Kozłowskiej, aż do chwili kiedy przyjechała córka z dziećmi. Tego było już za wiele. Wpadła do naszego ogródka z awanturą, że jest głośno. Wyjaśniłam jej, ze cisza nocna jest dopiero o dwudziestej drugiej, a teraz jest piętnasta.
- Zostaliście spacyfikowani mamo, hi, hi, Ania nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
- To nie jest śmieszne.
Pozostali sąsiedzi tylko kiwali głowami i serdecznie nam współczuli. Ale cóż, dom kupiony i nie było innego wyjścia, musieliśmy przywyknąć i tyle.
Oczywiście z naszej strony robiliśmy wszystko, by uszanować także ich prywatność, jednak na dłuższą metę, było to męczące. Nawet pranie wypłukane w pachnącym płynie drażniło pana Kozłowskiego.
Już byłam gotowa sprzedać dom i kupić coś w innym miejscu, ale los sprawił, że nie musiałam tego robić.
To była sobota, czas na porządki w domu i ogarnięcie ogrodu. Byłam wtedy w łazience.
- Józiu! Błagam cię nie umieraj! Pomocy! Niech mi ktoś pomorze!
Wyjrzałam przez okno.
- Co się stało?
- Mąż zemdlał, proszę mi pomóc.
Czym prędzej pobiegłam do sąsiadów. Na trawie leżał Kozłowski.
- Co się dzieje? Zapytałam zapłakaną Kozłowską.
- Nie wiem, Boże nie wiem.
- Panie Kozłowski - słyszy mnie pan? Halo, panie Kozłowski!
Niestety, nie słyszał. Leżał bez ruchu i był blady jak papier. Zbadałam tętno, niewyczuwalne. Jezu, co mam robić?
Jestem pielęgniarką, przeszłam kurs pierwszej pomocy, ale nigdy nie miałam okazji się sprawdzić na żywym człowieku. Ułożyłam chorego w odpowiedniej pozycji i rozpoczęłam reanimację. Masaż serca i wdech, masaż i wdech. Nadal nic. Może coś źle robię? Spokojnie, nie mogę się poddać. Ucisk i wdech, ucisk i wdech.
- Niech pani dzwoni po pogotowie! Krzyknęłam do rozhisteryzowanej sąsiadki.
- Ale ja nie wiem jak?
- 112, niech pani wykręci 112.
- Ja nie potrafię, nie znam się na komórce. To komórka męża.
- To niech pani biegnie po któregoś z sąsiadów.
- Ale po kogo?
- Boże, kobieto, czy to ma jakieś znaczenie? Mąż potrzebuje natychmiastowej pomocy,  niech się pani weźmie się w garść.
Nareszcie zrozumiała i po chwili przybiegł do nas pan Dąbrowski.
- Już wezwałem pomoc, co z nim?
- Jest.... wyczuwam puls, uffff.
Pomoc przybyła prawie natychmiast. Ekipa karetki, przejęła chorego.
- Dobra robota, brawo – usłyszałam jak z zaświatów. Potem była tylko ciemność.
- Halo! proszę pani... słyszy mnie pani?
- Tak, słyszę, co się stało?
- Faceta pani odratowała, a sama omal nie zeszła, hi, hi. Zemdlała pani i tyle. Proszę leżeć, daliśmy pani zastrzyk.
- A co z nim?
- Zawał serca, jest reanimowany w karetce, zaraz go zabierzemy do szpitala.
- O matko, to dobrze. Zaopiekujcie się również jego żoną, bo ona chyba w gorszym stanie.
- Jedzie z nami. Ale u pani wszystko już ok.? Możemy spokojnie odjechać?
- Ja zostanę z sąsiadką – wtrącił Dąbrowski.
I pojechali.
Wsparta silnym ramieniem sąsiada, wróciłam do domu. Zadzwoniłam do męża, który w tym czasie był u swoich rodziców. Kiedy dowiedział się o wszystkim, natychmiast wrócił do domu.
Wieczorem wyjrzałam przez okno. Naprzeciw paliło się światło, prawie w całym domu.
- Idę tam do niej – powiedziałam do męża.
- Można? Zapytałam w progu.
- Tak, bardzo proszę.
Siedziała skulona na fotelu.
- Będzie dobrze, niech się pani się położy do łóżka.
- Boże.... jak mam dziękować. W szpitalu powiedzieli, że gdyby nie pani pomoc, mąż by nie przeżył.
- Nie musi pani dziękować, każdy by tak postąpił na moim miejscu. A tak na marginesie, dzięki temu przypadkowi mogłam sprawdzić swoje umiejętności w pierwszej pomocy.
- Czy pani mi wybaczy?
- Ale co?
- To moje zachowanie. Tyle przykrości panią spotkało z moje strony.
- Nie ma o czym mówić, jakoś się chyba dogadamy – powiedziałam przytulając szlochającą sąsiadkę.
Kozłowski spędził w szpitalu trzy tygodnie, a my w tym czasie opiekowaliśmy się jego żoną. O dziwo, polubiła Wiarusa, oczywiście z wzajemnością i bardzo mu się przytyło, bo bez mojej wiedzy nasz pupilek był pokątnie dokarmiany.
Od tego feralnego dnia, nasze relacje bardzo się poprawiły. Staramy się, by nikt nikomu nie był wrogiem. Pani Kozłowska rozpieszcza nas swoimi wypiekami, a ja jestem u nich w domu etatową pielęgniarką.
Nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre.

Polecany post

Wanda Sewioł : Szukałam daleko, a byłeś tak blisko.

Nie wiem, dlaczego los był dla mnie taki okrutny.  Dawałam z siebie wszystko, zawsze byłam na tym drugim miejscu, a i tak wciąż dostawał...