Czy wierzycie w cuda? Bo ja tak
Dziś postanowiłam opisać historię, jak zwykle z
życia wziętą. To bardzo wzruszająca historia, która wydarzyła się na moich
oczach. Opisując to wydarzenie, sama płakałam ze szczęścia, a ja już jak
płaczę, to musi być coś, co mnie do głębi wzruszy.
Przeczytajcie uważnie i sami zastanówcie się,
czy istnieją cuda, czy też tak wielka wiara i siła, może pokonać góry, a nawet
raka.
Zaraz po opuszczeniu gabinetu lekarskiego,
wystukałam numer do męża. Już nie mogłam się doczekać, kiedy oznajmię mu
wspaniałą nowinę. Właśnie potwierdziło się, że jestem w ciąży. Trochę mnie to
zdziwiło, że Tomek nie odbiera telefonu i nawet byłam zła na niego w związku z
tym, bo wiedział o mojej wizycie u ginekologa.
Kiedy po raz kolejny nie miałam połączenia,
odłożyłam komórkę do torebki i wróciłam do domu.
- O.... W końcu się opamiętał – pomyślałam,
słysząc dzwonek telefonu.
- Marta?
- Tak. Kto mówi?
- Cześć, Jurek z tej strony. Marta, Piotrek jest
w szpitalu. Dostał silnych boleści
brzucha i zabrało go pogotowie.
- Boże! Co ty mówisz? Przecież rano czuł się
dobrze.
- No, nie wiem co mogło mu zaszkodzić, ale sama
się dowiesz na miejscu. To na razie. Daj znać co z nim. Ok.?
- Ok.
Nie zwlekając, złapałam płaszcz i natychmiast
pojechałam do szpitala. W recepcji dostałam informację, że mąż jest teraz na
badaniach i muszę poczekać.
Usiadłam na poczekalni i zastanawiałam się, co
mogło Piotrkowi zaszkodzić. Przecież jedliśmy to samo i mnie nic nie jest. Może
w pracy na coś się skusił – myślałam.
Po dwóch godzinach oczekiwania, wezwano mnie do
gabinetu lekarskiego.
- Pani jest żoną pacjenta?
- Tak.
- Zrobiliśmy mężowi USG. Jamy brzusznej i
gastroskopię. Nie mam dobrych wieści dla pani – lekarz spojrzał na mnie takim
wzrokiem, jakby mnie przepraszał za te wyniki. Wiedziałam, że coś złego się
stało.
- To znaczy? Co jest mężowi?
- To rozległy guz żołądka. Ale jeszcze nie
wiemy, czy złośliwy, czy łagodny. Materiał został wysłany do badania i myślę,
że najpóźniej jutro będą wyniki.
- A jakie rokowania – zapytałam drżącym głosem.
- No cóż, nie będę pani okłamywał. Przede
wszystkim cały żołądek nadaje się do resekcji, ale to nie jest takie straszne.
Wiele osób po takich operacjach żyje spokojnie i ma się dobrze. Tu najważniejsze jest, by guz nie był złośliwy.
- Panie doktorze, czy mąż już wie co mu dolega?
- Tak oględnie. Póki nie mamy wszystkich
wyników, staramy się nie denerwować pacjentów.
- Czy można go zobaczyć?
- Tak, oczywiście.
Wyszłam z gabinetu na trzęsących nogach.
Musiałam się trochę uspokoić, więc usiadłam na chwilę w poczekalni. Dlaczego
musiało to spotkać właśnie nas? Teraz, kiedy ma się pojawić nowy członek
rodziny. To niesprawiedliwe. Mąż był zawsze okazem zdrowia. To ja wiecznie
chorowałam . A Piotr nie miał nawet kataru.
- Cześć Piotruś. Jak się czujesz?
- Cześć Martusia. Bywało lepiej, hehe.
Mąż próbował być zabawny, ale kiepsko mu to
wychodziło. Leżał blady, podłączony do kroplówki i widać było, że cierpi.
- Będziemy mieć dzidziusia – powiedziałam,
całując go w czoło.
Piotr gwałtownie się poderwał z łóżka i złapał mnie
za rękę.
- To już pewne? Jesteś w ciąży?
- Tak. Początek trzeciego miesiąca. Jak widać
nie były to zaburzenia hormonalne, tylko ciąża.
- Marta! Jak się cieszę! Dbaj teraz o siebie i
broń Boże nie denerwuj się mną. Wiesz, że jestem chłop nie do zdarcia.
Naszą rozmowę przerwała pielęgniarka, która
właśnie nadeszła.
- Muszę panią teraz przeprosić, bo zabieram męża
na kolejne badania.
- Oczywiście. Pa kochanie, będę tu jutro zaraz
po pracy.
- Pa Martusia. Tylko nie denerwuj się. Mąż
przymrużył porozumiewawczo jedno oko .
Będzie dobrze.
Ale nie było dobrze. Na drugi dzień dowiedziałam
się, że to nowotwór złośliwy i Piotr musi być natychmiast operowany. Nie
zdążyłam się z nim zobaczyć przed zabiegiem, bo godzinę przed moim przyjściem,
zabrali go na salę operacyjną.
Piotr zaraz po operacji został poddany zabiegom
z chemio terapii . Źle to znosił, wymiotował i bardzo schudł. Nie pozwalał mi
na wizyty w szpitalu. Tłumaczył, że zaszkodzi to naszemu dziecku. Musiałam
uszanować jego decyzję.
Po trzech miesiącach wypisali go do domu. Był
już po pierwszej serii naświetleń i chemii.
To był bardzo trudny dla nas okres. Ja źle
znosiłam ciążę, a Piotr też nie czuł się najlepiej. Był na specjalnej diecie,
więc wszystko spadło na mnie. Musiałam osobno przygotowywać posiłki dla nas, a
przy ciągłych nudnościach jakie towarzyszyły mi na co dzień, nie było to łatwe.
Wyniki Piotra poprawiały się z dnia na dzień.
Zrobiono mu przerwę w chemii, by organizm trochę odpoczął.
Zaczął się siódmy miesiąc ciąży. Nudności na
szczęście ustąpiły i mogłam normalnie egzystować.
Piotr każdego ranka witał się z naszym
nienarodzonym jeszcze synkiem.
- Hej, synek. Jak tam? Byłeś grzeczny? Czy
kopałeś znów mamusię – mówił, przykładając rękę do mojego brzucha.
- Oj, kopał, kopał – śmiałam się z męża. Ale
dziwne? Bo jak przykładasz swoją dłoń, on natychmiast staje się spokojniejszy.
- Cha, cha, czuje respekt przed ojcem.
I faktycznie. To dziwne, ale kiedy miałam
rewolucję w brzuchu, Piotr łagodził to, jakby miał jakąś nić porozumienia z
naszym synkiem.
Byłam taka szczęśliwa. Piotr wracał do zdrowia,
już niebawem miał przyjść na świat nasz synek. Cóż można jeszcze chcieć.
Ale moja radość nie trwała długo.
Pewnej nocy, Piotr obudził się z silnym bólem.
Natychmiast zadzwoniłam na pogotowie.
Kiedy pojawiłam się w szpitalu, lekarz
prowadzący już na mnie czekał.
- Pani Marto, niestety są już przerzuty na
wątrobę. Spróbujemy wdrożyć ponownie chemię. Ale nie będę owijał w bawełnę.
Jeśli chemia nie pomoże, to zostało mężowi jakieś dwa miesiące ży.....
Reszty już nie usłyszałam. Podobno osunęłam się
na ziemię i lekarz w ostatniej chwili uchronił mnie przed upadkiem.
Mąż został w szpitalu.
Zaczął się wyścig z czasem. Byłam w siódmym
miesiącu ciąży. Piotr z każdą chwilą był coraz słabszy. Przychodziłam do niego,
jak tylko mi na to pozwalano.
- Martuś – powiedział na jednej z wizyt. Nie
zdążę go już zobaczyć – prawda?
- Co ty pleciesz! Już niedługo urodzę. To tylko
niecałe dwa miesiące.
- Martuś, przecież wiesz, że ja tego już nie
dożyję. Dobrze, że chociaż mam to zdjęcie z UZG.
Jak zwykle kładł swoją dłoń na brzuchu i
rozmawiał ze swoim synkiem. Tłumaczył mu, że musi się mną opiekować i ma być
grzeczny. Ja siedziałam bezradnie i nie potrafiłam go nawet pocieszyć.
Wstrzymywałam łzy, aż do momentu, kiedy opuszczałam salę. Potem już mogłam
spokojnie się wypłakać.
Zostały mi dwa tygodnie do rozwiązania. Piotr
nadal był w szpitalu. Ponieważ dostawał morfinę, nie zawsze mogłam się z nim
dogadać. Wtedy przeważnie spał, albo mnie nie poznawał. Podobno pytał personel,
czy już urodził się jego syn, bo żona długo się nie pokazuje. A ja tam byłam
prawie codziennie.
Wreszcie nie wytrzymałam i umówiłam się na
wizytę do swojej lekarki.
- Co tam pani Marto? Czyżby się zaczęło.
- Nie. Ale ja nie mogę dłużej czekać.
- Cha, cha, zaśmiała się lekarka. Nic pani nie
poradzi. Widocznie synuś jeszcze się nie wybiera na ten świat. Przecież nie
przyspieszymy tego.
- A dlaczego nie? Przecież są cesarskie cięcia.
- Rany boskie! Kobieto! Co też pani mówi.
Cesarskie cięcie robi się tylko w szczególnych wypadkach, a u pani nie ma
wskazań.
Wtedy wszystko jej opowiedziałam.
- Czy teraz rozumie pani moją prośbę?
- Bardzo współczuję, ale nikt się nie zgodzi na
tę cesarkę. Nawet jeśli ja byłabym skłonna, to inni lekarze nie wyrażą na to
zgody. To poważny zabieg, zagrażający pani życiu i dziecka. Proszę nas
zrozumieć.
- Ale to tylko dwa tygodnie – powiedziałam
błagalnym głosem.
- Pani Marto. Być może dwa tygodnie, ale jest
jeszcze granica błędu w obliczeniach. Jeśli dziecko nie jest jeszcze gotowe, to
nie możemy go pospieszać. Przykro mi.
Wróciłam do domu załamana. Wiedziałam, że
lekarka ma rację, ale wiedziałam też jak bardzo czeka mój mąż na synka.
Ja im jeszcze pokażę! A ty też się już przestań
lenić, tylko wychodź, bo tata tam na ciebie czeka – powiedziałam i pogłaskałam
się po brzuchu.
W tym dniu zabrałam się za mycie okien. Potem za
pastowanie podłóg. Po dwóch godzinach w końcu padłam zmęczona na łóżko. Ale
mimo zmęczenia i ciężkiej pracy, oprócz zwykłego kopania, nic innego się nie
działo.
W nocy obudził mnie pierwszy skurcz. Leżałam bez
ruchu i patrzyłam na zegarek. Skurcze pojawiały się co kilka minut.
Niewiele myśląc zadzwoniłam na pogotowie.
Przyjechali po piętnastu minutach. Urodziłam pięknego synka o piątej nad ranem.
Poprosiłam położną o jakieś informacje o moim
mężu, ale nie były pomyślne. Piotr był już cały czas na morfinie i właściwie to
mogły być ostatnie godziny jego życia.
Poprosiłam ordynatora szpitala, by pozwolił mi z
dzieckiem odwiedzić męża. Zgodził się i dostałam naszego Jasia.
Kiedy weszłam do sali, nie mogłam poznać Piotra.
Szkielet człowieka. Pielęgniarka zmieniała mu właśnie kroplówkę.
- To ja nie przeszkadzam – powiedziała szeptem i
wyszła z sali.
- Dzień dobry kochanie, masz gościa.
Piotr otworzył oczy. Z trudem podparł się na
łokciach.
- Boże! Czy to mój syn? Powiedział i łzy jak
groch spłynęły po jego twarzy.
Martuś.... A mogę go wziąć na ręce? Nie
zaszkodzę mu tym?
- Oczywiście, że możesz. Po to tu przybyliśmy.
Podałam mężowi małe zawiniątko.
- Jaki on piękny.... Podobny do ciebie kochanie.
Ale to dobrze, bo jak syn podobny do matki, to będzie miał szczęście w życiu –
mówił wpatrzony w naszego synka.
Dziecko było wyjątkowo spokojne. Poprawiłam
poduszkę mężowi, bo widziałam jak zamykają się mu oczy. Boże... on tylko
usypia, tak usypia – powtarzałam w myśli.
Czas było wracać. Wyciągnęłam synka z objęć męża
i wtedy mały dopiero zaczął płakać, jakby czuł, że już nigdy nie zobaczy taty.
Po kilku dniach wróciliśmy z Jasiem do pustego
domu. Na szczęście mama przyjechała do mnie. Musiałam skorzystać z pomocy
psychologa, bo nie mogłam sobie już sama poradzić z tym co mnie jeszcze czeka.
Z trwogą patrzyłam na telefon, bo czekałam na tę ostatnią straszną wiadomość.
Ale telefon nie dzwonił. Minęły trzy dni od mojego powrotu do domu.
Wreszcie usłyszałam dźwięk mojej komórki.
- Mamo, proszę odbierz. Ja nie potrafię.
Mama wyszła z telefonem do kuchni i dość długo
rozmawiała. Po chwili wróciła zapłakana do pokoju.
- Mamo! Nie chce słuchać! Zawołałam i zatkałam
uszy.
- Martusia! Dziecko moje, twój mąż wraca do
zdrowia. W szpitalu mówią, że to cud.
- Co ty mówisz? Wraca do zdrowia? Jak to
możliwe?
- Fakty mówią za siebie. Piotr zapadł w
śpiączkę, tuż po waszym wyjściu. Dziś się wybudził. Zrobili mu badania. Są o
niebo lepsze. Dostał kolejną chemię. To cud, Marta, to cud.
Nie ma na to innego wytłumaczenia. To był
najprawdziwszy cud. Po przerzutach nie było śladu. Piotr wracał do zdrowia z
dnia na dzień. Czy to wielka miłość do synka, dała mu siłę na walkę z chorobą?
Na to wygląda.
Jestem taka szczęśliwa, jak ich widzę razem.
Piotr jest zakochany w naszym Jasiu. Właśnie wybiera się na mecz klasowy, by
kibicować synowi. To pierwszy jego mecz, a trenerem naszego małego piłkarza
jest sam ojciec.
I ktoś mi powie, że cuda się nie zdarzają. Ja
wiem, że tak – cuda się zdarzają, jak w naszym przypadku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz