- Dzień dobry –
zwróciłam się do przechodzącej pielęgniarki. Wczoraj przyjęto tu mojego męża,
jak się czuje? Zapytałam.
- Chodzi o pana
Zbigniewa?
- Tak –
odpowiedziałam.
- Mąż dostał
antybiotyk, ale resztę dowie się pani od lekarza, zaraz po wizycie –
powiedziała młoda kobieta. Proszę poczekać na poczekalni.
Usiadłam na
jednej z ławek i pełna niepokoju, czekałam na jakieś wiadomości.
- Pan doktor
prosi na panią do gabinetu – zwróciła się do mnie pielęgniarka, z którą
rozmawiałam na korytarzu.
- Sytuacja
opanowana – powiedział lekarz. Proszę mi powiedzieć jak do tego doszło, bo z
mężem nie mieliśmy wczoraj żadnego kontaktu.
- Otwierał drzwi od piwnicy i skaleczył się w
rękę, ale nic nikomu nie powiedział – odparłam, usiłując opanować drżenie w
głosie. Gdybym wcześniej o tym wiedziała, to natychmiast przyjechalibyśmy do
szpitala, ale on jest taki uparty. Jak się czuje? Zapytałam.
- Dziś jest już
dobrze. W ranę wdało się zakażenie, ale antybiotyk zaczął działać i powinno być
dobrze – powiedział lekarz, stukając długopisem w blat biurka.
- Czy mogę go
zobaczyć?
- Tak. Niech pani
do niego zajrzy, jest w 17. Tylko proszę długo tam nie siedzieć, bo to nie jest
czas odwiedzin – wyjaśnił.
Odszukałam salę w
której leżał Zbyszek i na trzęsących nogach, weszłam do środka.
- Cześć zwróciłam
się do męża, który siedział na łóżku. Dobrze się czujesz? Zapytałam.
- Tak. Jak to
miło, że jesteś – odpowiedział. Dziś jest lepiej, ale wczoraj to nie było różowo.
Wystraszyłaś się co? Hi, hi, - zaśmiał się nerwowo, poprawiając poduszkę. Chcę
do domu, wiesz jak nie znoszę szpitali.
- To nie jest
śmieszne – powiedziałam do męża. Nieźle nas wystraszyłeś. Czy ty zawsze musisz
z wszystkiego żartować? Zapytałam zdenerwowana.
- A co mam
płakać? Odpowiedział. Najważniejsze, że piwniczka otwarta – dodał z nieukrywaną
ironią.
- Oczywiście jak
zwykle moja wina – zwróciłam się do męża. Gdybyś był trochę ostrożniejszy, to
być może tak by się to nie skończyło.
- No jasne, dobij
leżącego – powiedział Zbyszek z wyrzutem w głosie.
- Przestańmy się
kłócić. Najważniejsze, że sytuacja opanowana. Kiedy wychodzisz? – Zapytałam.
- Podobno jutro,
ale dam ci znać. Wracaj do domu i zajmij się naszymi gośćmi – powiedział mąż.
Wróciłam do domu
totalnie wykończona. Skutki nieprzespanej nocy i mocno nadszarpnięte nerwy,
sprawiły, że padałam dosłownie z nóg. Najważniejsze, że wszystko dobrze się
skończyło i Zbyszka jutro wypiszą do
domu.
Moi goście
właśnie zbierali się do powrotu.
- Dzięki siora.
Majówka była udana, oczywiście pomijając incydent ze Zbyszkiem. Ale przecież
mówiłam, że wszystko dobrze się skończy – powiedziała Lucyna.
- No właśnie –
wtrąciła mama. Złego diabli nie wezmą – powiedziała, malując usta, krwisto
czerwoną szminką.
Do takich
złośliwych stwierdzeń pod adresem mojego męża, już zdążyłam się przyzwyczaić.
Po prostu teściowa z zięciem nie nadawali na tych samych falach.
Kiedy wszyscy już
odjechali, usiadłam w salonie i rozkoszowałam się, cudowną, niczym nie zmąconą
ciszą. Tak jak siedziałam, tak usnęłam. Dopiero rano obudził mnie Bary,
sygnalizując cichym skomleniem, że czas na siusiu.
Po śniadaniu
zadzwonił Zbyszek z wiadomością, że wychodzi o dwunastej w południe.
Chory chłop w
domu, to tragedia narodowa. To mi podaj, to mi przynieś, miałam naprawdę dość
tego usługiwania. Na moje szczęście ręka goiła się dość szybko i po dwóch
tygodniach zdjęto mu opatrunek.
Mijał dzień za
dniem. Młodzi zajęci byli przygotowaniami do ślubu. Zaliczyli już nauki
przedmałżeńskie i czekała ich tylko wizyta w Poradni Małżeńskiej. Dziewczyny
biegały na kolejne przymiarki swoich ślubnych sukien, a chłopcy wybierali
odpowiednie fraki. Ja zajęłam się resztą. Zamówiłam zaproszenia w stylu Retro i
udało mi się nawiązać kontakt, z jednym z okolicznych mieszkańców w sprawie
dorożek, które miały nas zawieźć do kościoła. Teraz przyszła kolej na
dopracowanie ogrodu. Śluby moich synów zaplanowane były na 20 sierpnia, więc
miałam niewiele czasu. Wpadłam na pomysł postawienia stylowej altanki w
leszczynowym zagajniku, jednak szybko z niego zrezygnowałam. To szczególne
miejsce nie powinno być zmienione. Tu znaleźliśmy kosztowności i tu sto lat
temu odpoczywała Antonina z córką. Zbyszek przyciął trochę leszczyny, a reszta
została nienaruszona.
Zamówiłam
prowizoryczne drewniane stoły i ławy do siedzenia. Kupiłam belę białego
lnianego płótna. Mama obiecała, że uszyje mi obrusy, jak tylko podam jej
wymiary stołów. W Internecie znalazłam firmę która produkuje lampiony na różne
okazje. Wybrałam kolorowe kule, wykonane z cieniutkiej bibuły. Na każdej z
nich, wypisane miały być imiona młodych. Lampiony miały być wypełnione gazem,
który po wypuszczeniu wznosił je w górę. Wymyśliłam, że zamiast flakonów na
kwiaty, kupię duże szklane misy. Wypełnię je rzecznymi kamykami i wodą, oraz
uciętymi główkami kwiatów. Pozostały mi świeczniki, jednak tym się nie
martwiłam. Można było je kupić w tanich sklepach za psie pieniądze. Grażyna
dała mi namiary na kobietę z naszej okolicy, która piecze ciasta i torty na
wesela. Znalazłam w Internecie restaurację zajmującą się przygotowaniem
posiłków na wesela. Po wstępnej degustacji, spisaliśmy umowę i wybrałam menu. Zbyszek obiecał zainstalować
oświetlenie w ogrodzie i miał się rozglądnąć
w mieście, za jakimś zadaszeniem. Dlatego kiedy oznajmił mi, że wybiera się do
Krakowa w tym celu i ma zamiar odwiedzić swoją mamę, nawet się ucieszyłam, że
zostanę sama w domu. Te ostatnie dni z chorym mężem, nie były dla mnie
najłatwiejsze.
- Myślę ...Wanda,
że zostanę na noc u mamy – powiedział wsiadając do samochodu. Prosiła mnie już
kilka razy, żeby poprawić coś na grobowcu ojca. Podobno obramowanie się
ukruszyło.
- No jasne –
powiedziałam z ulgą. Nie jestem małą dziewczynką i mogę zostać sama w domu –
dodałam z uśmiechem na twarzy.
- Polemizowałbym
co do twojej dorosłości, he, he. Sądząc po tym co ostatnio wyprawiasz i tu wskazał ręką na
piwniczkę, mam obawy czy mogę spokojnie cię zostawić – dodał zamykając drzwi od
samochodu.
Uff.... zostałam
w końcu sama, no nie całkiem sama, bo Baruś był przecież ze mną. Ale on był tak
mało absorbujący.
Popijając kawę w
zagajniku przypomniałam sobie o figurkach. Przez to całe zamieszanie z
wypadkiem mojego męża, całkiem wyszło mi to z głowy. Wyciągnęłam skrzynię z
werandy i zajrzałam tam ponownie.
Ustawiłam figurki
na kamiennym stole i zaczęłam się im dokładnie przyglądać.
Zauważyłam, że
wszystkie miały ze sobą coś wspólnego. Każda z nich u podstawy, ozdobiona była
charakterystycznym wzorem. To były uwypuklenia w kształcie kiści winogron.
Takie samo wykończenie miało drewniane serce.
Czyli......?
Konstancja tym samym wzorem, jaki był na sercu wykonanym dla jej matki,
oznaczała swoje rzeźby. Przerażała mnie nadal postać mężczyzny bez twarzy i
jedna z figurek z zaznaczonym garbem na plecach. Reszta z nich miała normalny
wygląd dziewcząt.
Myślę, że
Konstancja rzeźbiąc kolejne figurki, chciała przynajmniej w taki sposób
zapomnieć o swoim kalectwie.
Niezmącona cisza
panująca w leszczynowym zagajniku, sprzyjała moim rozmyślaniom na nurtujące
mnie tematy. Zamknęłam oczy i próbowałam wyobrazić sobie, w jaki sposób córka
dowiedziała się o swoim ojcu.
Zamknęłam oczy i przeniosłam się myślami w tamte
czasy.
- Mamo, najwyższy czas, bym dowiedziała się
coś na temat mojego ojca – powiedziała Konstancja do Antoniny. Nie jestem już
małą dziewczynką i chyba powinnam znać prawdę, bez względu na to, jaka ona by
nie była – dodała, siadając na kamiennej ławie, obok swojej matki.
Kobieta, odłożyła
na stół książkę, którą właśnie czytała i spojrzała smutnym wzrokiem na swoją
córkę.
- To przykre
wspomnienia – powiedziała, usiłują ukryć przed Konstancją napływające do oczu
łzy. Ale skoro nalegasz, to posłuchaj.
Kobieta,
opowiedziała całą historię, jaką ja już znałam z przekazów Grażyny. Co jakiś
czas robiła przerwę, ocierając haftowaną chusteczką zapłakane oczy. Płakały
obie, a i mnie się chyba udzieliło, bo poczułam jak moje oczy robią się
wilgotne. Uświadomiłam sobie, jak nieszczęśliwa była ta kobieta, ile przeszła,
jak bardzo cierpiała myśląc, że ukochany o niej zapomniał. Kiedy skończyła,
Konstancja przytuliła się do matki i powiedziała.
- Dlaczego
dziadkowie tak postąpili? Dlaczego nie zaakceptowali waszego związku, dlaczego?
– Zapytała.
- No cóż, zawiodłam
ich, naraziłam na wstyd, ale byłam taka młoda – dodała głaszcząc Konstancję po
dłoni. Mieli prawo tak postąpić, honor był najważniejszy. Kiedyś miałam wielki żal do swoich rodziców, ale teraz w
pełni rozumem ich postępowanie.
- A... czy
próbowałaś go odszukać mamo?– Zapytała dziewczyna.
- Wiele razy o
tym myślałam, ale tak byłam tobą zajęta. Liczyłam na to, że on nas odnajdzie. I odnalazł. Jednak kiedy
pojawił się u moich rodziców, oni skłamali mówiąc mu, że zmarłam na gruźlicę.
Niestety dowiedziałam się o tym od ojca dopiero, gdy leżał na łożu śmierci.
Wtedy zwrócił mi listy od niego. Ty byłaś już dużą dziewczynką, a ja dla
Marcela umarłam. Dlatego postanowiłam zostawić to tak, jak było. Pozostały mi
tylko wspomnienia i nadzieja, że ułożył sobie jakoś życie i jest szczęśliwy.
- Zadecydowałaś
również za mnie mamo – dziewczyna
wydawała się być bardzo wzburzona. Wstydziłaś się swojego kalekiego dziecka!
Czy mam rację? Zapytała podniesionym głosem. Jeśli go kochałaś, to powinnaś zrobić wszystko, by go odszukać i wyjaśnić, dlaczego
nie odpowiadałaś na jego listy. Ale ty bałaś się jego reakcji, kiedy dowie się,
że jego córka jest garbata.
- Mylisz się
Konstancjo – powiedziała Antonina. Przecież minęło wiele lat, zanim
dowiedziałam się prawdy. Czy miałam prawo rujnować mu życie, czy miałam takie
prawo? Pomyśl sama i nie osądzaj mnie źle. W tym czasie mógł się ożenić,
założyć rodzinę, czy nadal myślisz, że źle zrobiłam? Ale Konstancja nie chciała słuchać już słów
swojej matki. Zdenerwowana, wstała z ławy i potykając się o wystające kamienie,
pobiegła do domu.
Czy tak było? Być
może, było całkiem inaczej. Może Antonina w inny sposób przekazała córce swoją
historię. Ja przyjęłam taką wersję.
Odstawiłam
figurki z powrotem do skrzyni i wróciłam do planów, związanych z weselem moich
synów.
Zaplanowałam
sobie na jutrzejszy dzień wyjazd do Krakowa. Chciałam kupić jeszcze parę
drobiazgów i odwiedzić Piotra i Marzenkę w naszym mieszkaniu. Taka mała
kontrola. Umówiłam się z mężem, że rano przyjadę do miasta busem, a potem
wrócimy razem.
Będąc w Krakowie,
musiałam koniecznie wstąpić na Plac Żydowski, gdzie prawie codziennie można
było poszperać w starociach, które wystawiali kolekcjonerzy na swoich stołach.
Odszukałam
znajomego, u którego za niewielkie pieniądze nabyłam, nie jedno cudeńko do
mojego dworku.
- Dzień dobry
panie Józiu – zwróciłam się do starszego pana, który prowadził ożywioną rozmowę
z jakąś kobietą.
- O, witam pani
Wando – powiedział ucieszony moim widokiem.
- Ma pan coś dla
mnie? Zapytałam spoglądając na stół zapełniony różnościami.
- Mam tu coś, co
pewnie pani się spodoba – powiedział tajemniczym głosem. Po czym nachylił się nad swoją przepastną
torbą i wyciągnął z niej starą kryształową cukiernicę
Istne cacko. Mosiężna postać kobiety, odziana
raczej skromnie, trzymająca w rękach kryształową różę. Naprawdę piękna robota.
- No..... panie
Józiu.... pan to wie czym mnie zachwycić – powiedziałam. Aż boję się zapytać
ile pan sobie zakrzyczy za to cudeńko? Bo jak dużo, to zapomnijmy –
powiedziałam posyłając mężczyźnie zalotny uśmiech.
- No cóż, jak dla
pani to sto złotych, niech będzie moja strata – powiedział udając łaskawego.
Ale to była tylko taka poza, którą przybierał mój znajomy, za każdym razem,
kiedy coś u niego kupowałam. Tak się ze mną zawsze przekomarzał. A ja wiedząc,
że jestem w jego typie, czyli postawna babka, mam czym oddychać i na czym
siedzieć, jak to za każdym razem mówił, zatrzepotałam rzęsami, zrobiłam
zmartwioną minę i odstawiając cukiernicę na stół – zwróciłam się do znajomego.
- Sto zł to dla
mnie za dużo. Może kiedyś ją kupię, jeśli oczywiście nie znajdzie wcześniej
nabywcy – Powiedziałam wpatrując się w pana Józia.
- Dobra – machnął
ręką. Niech stracę. Ostatecznie sześćdziesiąt złotych i proszę ją zabierać,
zanim się rozmyślę.
Tym sposobem
cukiernica wyładowała w mojej torbie, a pan Józiu nie wyglądał na
poszkodowanego, co uspokoiło moje sumienie. Kiedy już miałam odchodzić od
stoiska, uwagę moją przykuła drewniana rzeźba.
Odłożyłam torbę
na ziemię i wzięłam figurkę do ręki. Był to sporej wielkości ptak, z
rozłożonymi szeroko skrzydłami. Z bijącym sercem dojrzałam znajomy mi motyw. To
były kiście winogron, takie same jak na sercu wiszącym w naszym salonie i
wszystkich figurkach, które znaleźliśmy w piwniczce.
- Panie Józiu -
skąd pan to ma? Zapytałam drżącym z przejęcia głosem.
- A co?
interesują panią takie rzeczy? Zapytał.
- Tak... właśnie
jestem w posiadaniu podobnych figurek z takim motywem – wyjaśniłam wskazując
wzór na podstawie rzeźby.
- Był tu kiedyś taki starszy
mężczyzna i zostawił mi to w komis. Powiedział, że ma jeszcze wiele takich
figurek. Ale jak do tej pory nie udało mi się znaleźć nabywcy – dodał. Jeśli
jest pani zainteresowana, to oddam ją za trzydzieści złotych.
- To ja biorę –
zwróciłam się do znajomego. Ale mam prośbę do pana. Jeżeli zjawi się u pana
właściciel tej rzeźby, to proszę mu powiedzieć, że chciałabym się z nim spotkać
– powiedziałam zapisując swój numer telefonu na kawałku gazety.
- Dobrze pani
Wando. Jak tylko się tu pojawi, przekażę mu pani telefon.
Pożegnałam
poczciwego Józia i nie zwracając uwagi na godzinę, pojechałam prosto do Lucyny.
Pojawił się następny trop, a tylko z nią mogłam o tym porozmawiać.
- Wanda? Co ty tu
robisz – zapytała siostra, widząc mnie stojącą w drzwiach. Mogłaś przynajmniej
zadzwonić, to zrobiłabym jakiś obiad – powiedziała.
- E... co tam
obiad, odepchnęłam siostrę, która nadal trzymała mnie na wycieraczce przed
drzwiami. Długo tak będę tu stała? Gościnna to ty raczej nie jesteś
siostrzyczko.
- Masz cos do
picia zimnego? Zapytałam siadając na otomanie, strasznie mi zaschło w gardle.
Kiedy ona coś tam
zrzędziła w kuchni, że nie ma mnie czym poczęstować, itd. Ja wyjęłam
drewnianego ptaka i postawiłam na stole.
- Co to? Znów coś
kupiłaś u pana Józia? Zapytała podając mi szklankę z zimnym sokiem
pomarańczowym.
- To nie taki
zwykły ptak jak sobie myślisz. Przyjrzyj mu się z bliska.
- No... dobra
robota, ale..... nadal nie pojmuję co w nim takiego niezwykłego – oznajmiła
siostra, przyglądając się uważnie rzeźbie.
- Wybaczam ci,
masz prawo nie pamiętać. Przez ten wypadek Zbyszka nie miałaś okazji dokładniej
się przyjrzeć tamtym figurkom. Widzisz
ten wianuszek z kiści winogron? Zapytałam.
- No widzę,
ale..... przecież takie winogrona można zobaczyć na wielu antycznych meblach.
O! Na przykład na szufladach twojej komody.
- Zgadza się –
przytaknęłam siostrze. Jednak czy to nie dziwne, że Marcel, ukochany Antoniny,
ozdobił tym motywem wykonane dla niej serce. A Konstancja, bo nadal wierzymy,
że to ona rzeźbiła te kobiece figurki i tą przedstawiającą mężczyznę bez
twarzy, ozdobiła je wszystkie u podstawy tym właśnie motywem, kumasz?
- Chyba tak –
powiedziała Lucyna. Ktoś... być może z dalekiej rodziny Marcela jest w
posiadaniu kolekcji, która nas interesuje. Czy dobrze myślę? Zapytała siadając
obok mnie. Daj łyka, bo teraz to mnie zaschło w gardle – dodała, wypijając do
dna cały sok.
Zrobiło się
późno, więc zdzwoniłam do Zbyszka, żeby przyjechał po mnie do Lucyny, bo
mieliśmy się przecież spotkać się u Piotra i Marzenki.
- Zdzwonimy się,
zawołałam już ze schodów. Może wpadniesz do mnie! Krzyknęłam, ale nie wiem czy
usłyszała.
W drodze
powrotnej miałam solidną awanturę. Zbyszek, aż kipiał ze złości.
- Wykonałem do
ciebie, chyba ze sto telefonów, ale ty nawet jednego nie odebrałaś, bo po co?
Myślałem, że coś ci się stało -
wrzeszczał.
Wyciągnęłam telefon z torebki i stwierdziłam,
że mam kilkanaście nieodebranych połączeń.
- Przepraszam
kochanie. Wiem zawaliłam, ale nie słyszałam telefonu. No nie gniewaj się już.
- Mam się nie
gniewać? Ty wiesz jak się martwiłem? Gdzie ty kobieto tak długo byłaś? Możesz
mi to wyjaśnić?
- Zasiedziałam
się u Lucyny i jakoś tak zeszło – powiedziałam udając skruszoną. Bo co, miałam
mu powiedzieć o wizycie na targu staroci, o figurce i moich przypuszczeniach. O
nie! To byłaby ostania rzecz, którą bym zrobiła. Wtedy dopiero by się wściekł.
Bo tak naprawdę, to złapałam się na tym, że coraz bardziej zajmuję się życiem
hrabianek, niż swoim. A to już graniczyło z obłędem. Obiecałam sobie w duchu, że aż do wesela nie
poruszę już tematu z tamtych lat. Obiecałam i co z tego. Postanowienia,
postanowieniami, a życie życiem. Nie upłynęło wiele czasu, gdy znów musiałam
wrócić do historii z przed stu lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz