Co dowiem się w okolicznej
Parafii? Czy poprzednie właścicielki dworku, spoczywają na starym cmentarzu?
Mam nadzieję, że jutro po mszy
otrzymam odpowiedź na te pytania.
Teraz z siostrą odpoczywamy w
leszczynowym zagajniku.
Zapraszam na drugą część mojej
powieści.
* Spełnione marzenia*
Rano wstałam kompletnie rozbita. W salonie panował przejmujący chłód. Nasunęłam kołdrę wysoko pod brodę i przypomniałam sobie swoje ciepłe, przytulne mieszkanko w Krakowie. Dworki są piękne i tajemnicze, ale mają jedną wadę, wymagają wielkich nakładów finansowych aby je ogrzać. Zasoby drzewa do kominka topniały jak śnieg w składziku na opał. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, w jak zastraszającym tempie ubywają i topnieją również nasze pieniądze na koncie. Zbyszek miał rację mówiąc, że wartość tej posiadłości wzrośnie wielokrotnie. Coraz częściej nachodziły mnie myśli, czy nie popełniłam błędu, decydując się na taki krok. Jednak było już za późno, musiałam się z tym pogodzić. Odgoniłam od siebie dołujące myśli.
Czas
wstawać, pomyślałam i z niechęcią wysunęłam stopę z pod ciepłego posłania.
Brr... jak tu zimno i wilgotno! Zarzuciłam welurowy szlafrok i udałam się do
kuchni. Deszcz przestał padać i powoli zaczęło się rozpogadzać. Czas wracać do
miasta - stwierdziłam i włączyłam ekspres do kawy.
Na szczęście burza nie wyrządziła wielu szkód.
Oprócz kilku połamanych gałęzi owocowych drzew, nic więcej nie ucierpiało po
wczorajszej ulewie. Sprawdziliśmy dokładnie czy wszystko w porządku i
ruszyliśmy w powrotną drogę.
- Nareszcie w domu - powiedziałam
do męża siadając w wygodnym fotelu - tak tu cieplutko.
- A cóż to? Nie lubimy już
naszego domku na wsi - powiedział mój mąż z nieukrywaną ironią.
Zbagatelizowałam
tę jego wypowiedź, nie miałam nastroju na niepotrzebne dyskusje.
- Wanda! Telefon dzwoni ci w
torebce - zawołał Zbyszek.
Uporałam
się z zamkiem mojej przepastnej torby i odszukałam komórkę.
- Tak słucham?
Po
drugiej stronie usłyszałam głos Lucyny.
- No co tam? Przeżyliście burzę? Zapytała siostra.
- A... daj spokój, koszmar! Miałam niezłego boja.
Myślałam, że wszystko się zawali i pochłonie nas ziemia.
- Cha, cha - siostra czytasz za
dużo kryminałów, może weź się za jakieś romansidło - powiedziała Lucyna
wyraźnie rozbawiona.
Od poniedziałku pogoda wyraźnie się popsuła,
padał deszcz i było bardzo zimno. Postanowiliśmy z mężem że zostajemy w
Krakowie. Ja miałam parę ważnych spraw do załatwienia na miejscu, a Zbyszek
obiecał teściowej że odmaluje jej pokój.
- Uporasz się z tym do końca
tygodnia?- zapytałam męża.
- Nie mogę ci tego obiecać,
raczej nie licz na to, że pojedziemy na naszą posesję w tym tygodniu.
- Ale zapowiadają poprawę pogody
- powiedziałam zawiedziona.
- Nie możesz po prostu jechać busem? Zadzwoń do Lucyny,
może będzie miała ochotę wybrać się tam
z tobą.
- To dobry pomysł wezmę Barego
- powiedziałam.
Siostra z entuzjazmem przyjęła zaproszenie na
weekend. W sobotę zaraz z samego rana spotkałyśmy się na przystanku. Moja
siostra ubrana na sportowo jak przystało na turystkę, zjawiła się o określonej
porze. Spojrzałam na nią i starłam się ukryć moje rozbawienie. Prawdziwa
turystka - pomyślałam. Sztruksowe rybaczki, zielona ortalionowa kurtka,
adidasy, plecaczek i...... dyndające w uszach kolczyki z perłą. Lucyna nie
przywiązywała wielkiej wagi do makijażu, jest zwolenniczką naturalności, ale
jej uszy musiały być zawsze ozdobione. Kochała wszelkiego rodzaju zawieszki i kolczyki,
Miała ich niezliczone ilości. Zawsze mówiła, że jak sobie ich nie założy, to
czuje się naga. No cóż do tego sportowego stroju te ozdoby z perłą pasowały jak
kwiatek do kożucha.
Nadjechał w końcu bus. Denerwowałam się bardzo czy
kierowca zabierze nas z psem.
- Podeszłam do mężczyzny, który
zrobił sobie przerwę na papierosa. Czy zabierze nas pan z psem? Zapytałam.
Bary stał ze spuszczonym łbem obrażony na cały
świat z powodu kagańca, który najwyraźniej go denerwował.
- Ma pani szczęście, dziś jestem
prawie pusty i istnieje taka możliwość. Jedziecie panie do końca? Zapytał.
- Tak, do samiuśkiego -
odpowiedziałam z ulgą w głosie.
- To proszę zająć miejsca na końcu,
bo po drodze zabieram innych pasażerów.
Szczęśliwe
usadowiłyśmy się na ostatnich siedzeniach. Bary na nasze szczęście, mimo, że
wyglądał na wilczura, był dużo drobniejszy od oryginału.
Wysiadłyśmy
na małym rynku, obok starego drewnianego kościółka.
- Wanda! Lucyna złapała mnie za
rękę - chodźmy do tego kościółka- powiedziała zaaferowana - może dowiemy się
czegoś na temat twojego dworku i jego prawowitych właścicieli.
Była
dopiero dziesiąta rano, więc miałyśmy mnóstwo czasu. Dlatego bez oporu
przystałam na jej propozycję. Niestety kościół był zamknięty a na drzwiach widniał napis, że msza odbywa się
tylko w niedzielę i święta o godzinie dwunastej.
- Trudno - powiedziała Lucyna -
skoro tu już jesteśmy, to zwiedzimy cmentarz – dodała.
Przywiązałyśmy
psa do jednej z ławek przy kościele i ruszyłyśmy w stronę cmentarza.
Na
nasze szczęście brama była otwarta. To był stary cmentarz. Według dat na
nagrobkach już od dawna nie chowano tam zmarłych. Moja siostra przystawała przy
każdym grobie.
- Zobacz - wskazała ręką na mały
grobowiec z wykutym w kamieniu aniołem, który w dłoniach trzymał owalne zdjęcie
przedstawiające twarz małej dziewczynki.
Pod
spodem wykuto napis, który z wiekiem wytarł się już w paru miejscach.
Lucyna
ubrała okulary i nachyliła się nad grobem czytając na głos.
Powiększyłaś
grono aniołów kochana córeczko, nam zostawiłaś tylko ból.
Ur. 15 IV 1900 r. Zm. 3 VIII 1903.
Obserwowałam
kątem oka, moją siostrę, była bardzo wzruszona. Odwróciła się i wytarła oczy
chusteczką.
- Siora - płaczesz? – zapytałam.
- Chyba sobie żartujesz –
odpowiedziała. Łzawią mi oczy. Ostatnio często siedzę na komputerze i to
dlatego.
Wiedziałam,
że to nie prawda. Lucyna jest bardzo wrażliwa i każda rodzinna tragedia tak ją
wzrusza.
Zwiedzanie
cmentarza zajęło nam dobre dwie godziny, przystawałyśmy nad każdym grobem.
Lucynie zabrakło już chusteczek na jej zmęczone komputerem oczy. Musiałam to
przerwać.
- Idziemy - zwróciłam się do
siostry. Mamy dwa kilometry do pokonania pieszo, jutro po mszy tu jeszcze
wrócimy.
Poddała
się. Opuściłyśmy cmentarz i skierowałyśmy swoje kroki na znaną nam już drogę do
mojej posiadłości.
My
kobiety z miasta miałyśmy problemy z dotarciem do celu. Już w połowie drogi
nogi odmawiały nam posłuszeństwa.
- Wanda! Zatrzymajmy się na
chwilkę, buty mnie otarły i nie mam już siły - powiedziała Lucyna, siadając na
brzegu przydrożnej kapliczki.
Sama
byłam zmęczona, ale nie było innego wyjścia, musiałyśmy tam jakoś dotrzeć.
- Dobrze - może złapiemy jakąś
okazję - pocieszyłam siostrę.
Ale
jak na złość nikt nie jechał w tym kierunku.
Nagle
w oddali zauważyłam zbliżający się samochód. Zdesperowana wybiegłam na środek
drogi machając nerwowo rękami. Samochód zatrzymał się z piskiem opon.
- Co to? Życie pani nie miłe!-
powiedział kierowca przez uchylone okno.
- Bardzo pana przepraszam, ale mamy
jeszcze sporo drogi do domu. Czy mógłby nas pan podrzucić?
-
Nie ma sprawy - mężczyzna zaprosił nas do środka.
-
Ale nie jesteśmy same - wskazałam na psa który właśnie załatwiał swoją potrzebę
fizjologiczną.
- Niech wskakuje, też mam psa w domu.
-
A gdzie panie mieszkacie?
W tym starym dworku na wzniesieniu -
wyjaśniłam.
Lucyna
była szczęśliwa. Usadowiła się od razu po stronie przystojnego kierowcy, nie
dając mi możliwości wyboru.
- To panie nie boją się mieszkać na
takim pustkowiu? Zapytał nasz wybawca.
- A dlaczego miałybyśmy się bać?
Zapytałam.
- To odludne miejsce, a ludzie
raczej wolą mieć kogoś w pobliżu - tłumaczył. Ten dworek nie miał wielu chętnych,
dlatego bardzo mnie dziwi, że takie niewiasty spędzą tam noc.
Po
tych słowach dostałam gęsiej skórki na całym ciele. Co miał na myśli? Czy coś
wie? Ale Lucyna zareagowała natychmiast na jego słowa.
- Czy wie pan coś na temat tego
miejsca? - zapytała
- Właściwie niewiele, tylko tyle co
dowiedziałem się od teściowej. Podobno mieszkała tu kiedyś matka z ułomną córką
- kontynuował. Kobieta kazała sobie postawić wysoki mur, nie wiedzieć dlaczego.
Nie przyjmowały gości, a każdy komiwojażer został przepędzany. Nikt z
okolicznych mieszkańców nie widział na oczy córki właścicielki dworu.
- To naprawdę ciekawe - ale niech
nam pan powie - czy nikt tu nikogo nie zamordował? Zapytałam.
- Cha, cha! Kierowca był wyraźnie rozbawiony
moim pytaniem.
- Spokojnie - umarły śmiercią
naturalną - dodał zatrzymując samochód tuż przed wzniesieniem gdzie stał mój
dworek.
Podziękowałyśmy
za podwiezienie i dotarłyśmy w końcu do celu. Otworzyłam żelazną bramę. Dopiero
teraz zauważyłam, że mur okalający posesję jest tak wysoki, że nikt z zewnątrz
nie mógł widzieć co dzieje się na dziedzińcu.
Zaraz
napaliłyśmy w kominku. W salonie panowała wilgoć i trzeba było trochę poczekać,
aż ogrzeje się całe pomieszczenie. W Krakowie zrobiłam kotlety na obiad,
ziemniaki były, ogórki kiszone były i gin z tonikiem mroził się w lodówce. Co
nam jeszcze brakowało - pogaduszek, tak po prostu zwykłych pogaduszek.
Nadawałyśmy z siostrą na tych samych falach, dlatego nigdy
nie nudziłyśmy się w swoim towarzystwie.
Po
obiedzie udałyśmy się do leszczynowego zagajnika zaopatrzone w szklanki z ginem
rozcieńczonym tonikiem i kostkami lodu. Na nasze szczęście pogoda była
wymarzona. Świeciło słońce i nic nie zapowiadało, że się popsuje.
- Co ty na to co powiedział ten
facet? - zagadnęła mnie siostra przechylając szklaneczkę z jej ulubionym
trunkiem.
Bo
jeżeli chodzi o gin z tonikiem, to raczyłyśmy się nim w wyjątkowych okazjach.
Lucyna jest pisarką wydała już kilka książek i każda z nich była oblewana tym
właśnie trunkiem. Teraz też była okazja. Miałyśmy zadanie do wykonania.
Musiałyśmy sprawdzić wszystko to, co jest związane z tym miejscem.
- Nie wiem – odparłam.
- Wiesz, to naprawdę ciekawa
historia z tą ułomną córką. Czy była aż tak szpetna, że matka się jej
wstydziła? - powiedziała Lucyna obracając w dłoni kryształową szklankę.
- Sama nie wiem – odpowiedziałam.
Doszłyśmy do wniosku, że jutrzejsza msza
pomoże nam w odnowieniu duchowym i być może dowiemy się czegoś na temat tej
kobiety i jej córki.
Resztę
dnia spędziłyśmy na zwykłym leniuchowaniu. Lucyna czytała książkę, a ja
zebrałam w tym czasie kosz gruszek z myślą, że jutro zrobię z nich mus.
Przed
nocą sprawdziłyśmy wszystkie drzwi czy są pozamykane. Nie ukrywam że słowa
naszego rozmówcy, zasiały w nas ziarno niepokoju.
Przeżycia
minionego dnia i trunek którym raczyłyśmy się do wieczora sprawił, że nie
miałyśmy problemów z uśnięciem.
Rano
obudził mnie gwar rozśpiewanego za oknem ptactwa. Spojrzałam na siostrę, która przykryta po sam czubek głowy
spała kamiennym snem.
Uśmiechnęłam
się pod nosem widząc wystające ucho z kolczykiem. Dama pod każdym względem -
pomyślałam, nawet w łóżku. Nie chciało mi się wstawać, ale ktoś w tym
towarzystwie musiał pełnić obowiązki służby. Dziś to ja byłam ta nisko
urodzona, a szlachcianką była oczywiście dama z perłą. Poszłam szybko do
łazienki żeby włączyć farelkę. Znając skłonności mojej siostry do częstego
zapalenia pęcherza, wolałam nie ryzykować. Zamknęłam drzwi żeby ciepło nie
uciekało i udałam się do kuchni.
Bary
podniósł łeb ze swojego posłania i zamerdał na powitanie ogonem.
- Cześć psiaku- chcesz siusiu?
Pies
zerwał się natychmiast i podbiegł zadowolony do wyjścia.
- Idź - powiedziałam otwierając
szeroko drzwi.
Poranny
chłód wdarł się do środka, ale niebo było czyste, co zapowiadało ładny dzień.
Włączyłam
ekspres do kawy i zabrałam się za robienie kanapek na śniadanie.
- Jak tu zimno! - usłyszałam głos
z salonu. Wanda może zapalisz w kominku?
- A nie poprzewracało się w
główeczce? – zapytałam patrząc na siostrę która szczelnie okryta kołdrą, wciąż
marudziła.
- Niestety musimy oszczędzać
proszę pani. W łazience zagrzano, czas na poranną toaletę, bo śniadanie czeka.
Po
tych słowach wróciłam do swoich zajęć. Bary szczekał pod drzwiami, informując
mnie że załatwił to co trzeba.
- Wygląda na to, że musimy wyjść
dwie godziny wcześniej żeby dotrzeć tam na dwunastą - powiedziała siostra z
pełnymi ustami.
- Myślę, że jest na to
rozwiązanie. Piotrek z Marzeną przywieźli tu swoje rowery. Pojedziemy tam na
dwóch kółkach - co ty na to? – zwróciłam się do siostry.
- To świetny pomysł. Lucyna była
wyraźnie zadowolona z takiego obrotu sprawy.
-
Zabiorę aparat - powiedziała. Zrobimy parę zdjęć - co ty na to?
- Dobry pomysł. Ten kościółek jest
wart uwiecznienia.
Sprawdziłyśmy
dokładnie rowery. Lucyna dopompowała koła i ruszyłyśmy w stronę rynku.
Kiedy
dotarłyśmy na miejsce, kościół wypełniony był już wiernymi. Msza trwała około
trzydziestu minut. Po ogłoszeniach parafialnych, okoliczni mieszkańcy powoli
opuszczali to piękne zabytkowe miejsce.
- Idziemy - powiedziałam się do
siostry, która biegała po dziedzińcu robiąc niezliczoną ilość zdjęć.
W
środku oprócz kościelnego, który gasił po kolei wszystkie świece, nie było już
nikogo.
- Szczęść Boże - zwróciłam się do
mężczyzny odwróconego do nas plecami.
- Szczęść Boże - odpowiedział starszy pan. Czy mogę w czymś pomóc?
zapytał.
Przedstawiłyśmy
w skrócie cel naszej wizyty. Mężczyzna wysłuchał nas dokładnie i kazał
poczekać, po czym udał się do zachrystii.
Po
około piętnastu minutach wrócił z uzyskaną zgodą na rozmowę z obecnym
proboszczem. W kancelarii parafialnej czekał na nas sympatyczny ksiądz.
Wyglądał na jakieś osiemdziesiąt parę lat.
- Witam panie - Ignacy mówił, że macie
jakąś sprawę do mnie - powiedział poprawiając się wygodnie na krześle.
Po
krótce wyjaśniłam o co nam chodzi. Proboszcz kiwał głową ze zrozumienie i
stwierdził, że nie może nam pomóc.
- Dlaczego? Zapytałam zawiedziona.
- To są archiwalne dane - nie mam
uprawnień do ujawniania ich osobom postronnym - wyjaśnił.
Byłam
nieugięta i próbowałam przekonać duchownego o naszych jak najlepszych
zamiarach. W końcu kiedy pokazałam akt własności dworku, pomogło.
Wydał
dyspozycje kościelnemu instruując go, z jakiego okresu ma wyszukać księgę. Po
paru minutach, które wydawały się wiecznością, Ignacy wrócił z pokaźną w
rozmiarach, starą oprawioną w skórę księgą.
Staruszek
wertował pożółkłe kartki mrucząc coś pod nosem, a my z Lucyną siedziałyśmy z
wypiekami na twarzy, czekając na jakieś wiadomości.
W końcu na jednej ze stron zatrzymał swój
wzrok i kościstym zniekształconym artretyzmem palcem zaznaczył umieszczony tam
wpis.
- Właścicielką tego dworu, była
Antonina Bilewska oraz jej córka Konstancja.
Poczułyśmy z siostrą niesamowity przypływ
adrenaliny. W końcu miałyśmy pierwsze interesujące nas fakty.
- Czy są pochowane na tym cmentarzu?-
zapytałam.
- Tak - Ignacy zaprowadzi panie na
grób - powiedział staruszek zamykając delikatnie księgę.
Pożegnałyśmy
sympatycznego staruszka, który wstając od biurka, dał nam do zrozumienia, że
czas wizyty dobiegł końca.
Grobowiec
znajdował się na samym końcu cmentarza.
Był bardzo zaniedbany i widać było że czas zrobił swoje. Napis na płycie nagrobnej
z powodu minionych lat, prawie nie nadawał się do odczytu. Poznany przez nas
kościelny, tłumacząc się obowiązkami oddalił się w stronę kościoła.
Stałyśmy
z siostrą nad grobowcem w całkowitym milczeniu. Cisza panująca na cmentarzu
przerywana była od czasu, do czasu, pięknym, a zarazem żałosnym śpiewem ptaka,
który stosownie do miejsca dostosował swój koncert.
Grób
jak na tamte czasy, kamienny, popękany w kilku miejscach, krył w sobie
tajemnicę, którą chciałyśmy koniecznie poznać. Lucyna po zrobieniu kilku zdjęć
przystąpiła do odszyfrowania prawie niewidocznego napisu. Po usunięciu
zeschłych liści, zaopatrzone w małą lupkę próbowałyśmy odczytać prawdopodobne
daty urodzenia i śmierci kobiet.
- Spójrz - wygląda na to, że Konstancja,
córka Antoniny zmarła pierwsza - powiedziała Lucyna.
Na
płycie nagrobnej zachowała się część imienia dziewczyny i końcówka jej daty
urodzin. Wyglądało na to że urodziła się w1915 r. Datę śmierci na nasze
szczęście, można było bez najmniejszego trudu odczytać. To był maj 1937 r.
- To straszne - powiedziałam wzruszona
naszym odkryciem. Ona miała tylko
dwadzieścia dwa lata. Co się musiało stać, że tak młodo zmarła. Może to jakaś
dziedziczna choroba?
- Ten facet mówił, że Antonina
urodziła ułomne dziecko – powiedziała siostra.
Lucyna
miała rację. Z tego co opowiadał poznany przez nas mężczyzna wynikało, że w
dworku mieszkała matka z chorą córką.
Po
chwili zadumy, przeszłyśmy do rozszyfrowania napisu umieszczonego poniżej. Tu
zaopatrzone w lupkę, przesuwając palcami po zagłębieniach napisu, udało nam się
odczytać wyrytą datę ur. i śmierci Antoniny.
Matka
Konstancji urodziła się w 1897 roku a zmarła w 1939 r. mając 42 lata.
- Popatrz - zmarła dwa lata później -
to takie tragiczne i wzruszające - powiedziała Lucyna.
Kiedy
tak stałyśmy nad grobem analizując fakty, podeszła do nas kobieta która od
pewnego czasu przyglądała nam się z uwagą.
- Widzę, że spotkałam tu, w tym
szczególnym miejscu pokrewne dusze -powiedziała wyciągając dłoń na powitanie.
- Nazywam się Grażyna Masłowska -
przedstawiając się uścisnęła po kolei nasze dłonie. Zastanowiło mnie to,
dlaczego jesteście panie zainteresowane tym grobem który i ja często odwiedzam.
- To znaczy że ma pani jakieś
informacje na temat tych kobiet? -zapytałam.
- Coś, niecoś wiem, tyle co
opowiadała mi babcia, a jej przekazała prababcia.
- To znakomita wiadomość! Lucyna aż
krzyknęła, zasłaniając usta z przerażeniem, uświadamiając sobie, że nie jest to
miejsce na takie głośne zachowanie.
Wyjaśniłam
nowo poznanej znajomej, że jestem teraz właścicielką dworku w którym mieszkały
Antonina z Konstancją.
- To teraz wszystko jasne - kobieta
uśmiechnęła się pokazując przy tym śnieżnobiałe zęby. Widzę, że mamy te same zainteresowania,
to moje klimaty. Musimy się kiedyś spotkać i porozmawiać o tamtych
zamierzchłych czasach.
- A co pani sądzi o dzisiejszym
wieczorze? - zapytałam z nutką nadziei. Zapraszam do siebie, jeżeli nie ma pani
oczywiście innych planów?
- To dobry pomysł - powiedziała pani
Grażyna.
- Czy odpowiada osiemnasta?
Zapytałam.
- Oczywiście, może być osiemnasta.
Pożegnałyśmy
naszą znajomą i po zapaleniu kilku zniczy na grobie, ruszyłyśmy w powrotną
drogę.
Ostatkiem
sił dotarłyśmy w końcu do domu. Nie da się ukryć, że skończyłyśmy z siostrą już
dawno osiemnaście lat i takie rowerowe eskapady dla starszych pań, to nie lada
wyczyn. Bary oparty przednimi łapami o wejściową bramę szczekał radośnie na
nasze powitanie.
- Cześć Baruś - stęskniłeś się za
pantusią - zwróciłam się do podskakującego śmiesznie psiaka.
Mój
pupil podbiegł w podskokach do drzwi
dając nam do zrozumienia, że czas zająć się jego miską.
- O matko! Padam z nóg - powiedziała
Lucyna siadając na sofie w salonie.
Ja
także ledwo powłócząc nogami, dołączyłam do niej rozcierając obolałe łydki. Nasza wczorajsza
piesza wycieczka pozostawiła totalne zakwasy.
- To nie dla mnie – stwierdziłam -
czas pomyśleć o jakimś małym samochodziku.
- To prawda - musiałaś się z tym
liczyć, nabywając dom w tak odludnym miejscu - powiedziała siostra.
- Myślałby kto?- Ty pewnie wszystko
robisz według ustalonego szablonu -
odparłam z przekąsem.
Ale
ona miała rację. Decydując się na kupno domu w takim miejscu, powinnam o tym
pomyśleć. Nie było czasu na rozczulanie się nad sobą, mamy przecież gościa wieczorem i mimo tego, że chętnie
przystałabym na mały odpoczynek, musiałam o tym zapomnieć.
- Pomożesz mi z tymi gruszkami? -
zwróciłam się do siostry.
- A mam jakieś wyjście?- Lucyna
podniosła się z sofy i suwając ledwo nogami, usiadła z miną męczennika na
stołku w kuchni.
Bary
stał w drzwiach, przekrzywiając komicznie głowę. Na nasz widok ożywił się trącając
pyskiem pustą miskę.
- I na dobitkę jeszcze ten głodomór.
To mnie przerasta - powiedziałam wsypując do miski suchą karmę.
Pies
z wielkim apetytem pochłaniał w zastraszającym tempie pachnące kuleczki, na
koniec chlipiąc głośno, wypił prawie wiadro wody, rozlewając jej sporą część na
podłogę.
- No cóż - zwróciłam się do psiaka -
średnio tu pasujesz kochany. Twoje maniery pozostawiają wiele do życzenia -
powiedziałam czochrając go miedzy uszami.
Nawet
szybko uporałyśmy się z pracą. Gruszki na nasze szczęście, były bardzo dojrzałe
i szybko się rozprażyły. Nagle zadzwonił telefon, to był Zbyszek.
- Halo!- Jak tam panie sobie
radzicie? - Zapytał
Opowiedziałam
mężowi w telegraficznym skrócie o naszej wizycie w kościele i poznanej na
cmentarzu kobiecie.
- To znaczy, że nie wracacie dziś?-
zapytał
- Odłożyłyśmy powrót do jutra, taka
okazja już się może nie zdarzyć - dlatego umówiłyśmy się z panią Grażyną na
dzisiejszy wieczór – wyjaśniłam mężowi.
- To żałuj, że nie wracasz. Szykuję
właśnie kolację przy świecach - ale skoro wolisz spędzić czas w babskim
towarzystwie, a nie z mężczyzną twojego życia to trudno. Będę musiał sobie
kogoś zaprosić, żeby nic się nie zmarnowało.
- Cha, cha! Myślałby kto - a gdzież ty
znajdziesz taką jak ja?- zapytałam wyraźnie rozbawiona przechwałkami mojego
lubego.
- To fakt - takiej jak ty szukać ze
świecą. Bo muszę przyznać, że życie z tobą, może nie jest zbyt bezpieczne, ale
zabawne na pewno.
- Z kim ty tak długo pytlujesz?-
zapytała Lucyna wchodząc do kuchni z ręcznikiem na głowie.
Gestem
podniesionej ręki dałam jej do zrozumienia, że już kończę rozmowę.
- Zapomniałem ci powiedzieć że dzwonił
wczoraj Wojtek - kontynuował dalej rozmowę mąż.
Wojtek
to brat Zbyszka. Trzynaście lat temu wyjechał z żoną do Stanów Zjednoczonych.
Kupili tam mieszkanie i pracują w małej fabryce kosmetycznej.
- Kiedy mu powiedziałem o naszym
zakupie – kontynuował mąż, to od razu mnie wkurzył. Wyobraź sobie, zaczął mi
prawić morały. Mówił, że to nierozważne i widocznie nie mamy na co wydawać
pieniędzy.
- Niech sobie te uwagi zostawi dla
siebie - powiedziałam zdenerwowana, to nasza sprawa na co wydajemy swoje
pieniądze.
- Spokojnie! Nie wiesz jeszcze
wszystkiego - kiedy opowiedziałem mu o naszym dworku i za jaką cenę go
kupiliśmy, zmienił zdanie i zobowiązał się do przesłania pewnej sumki na nasze
konto.
- To super! Zapiszczałam do słuchawki
- proszę cię idź do tego sklepu, gdzie widzieliśmy tę komodę i zarez......
Mój
mąż przerwał mi w pół słowa.
- Hola, hola! Kochana - zapomnij o
swojej komódce. Idzie zima i trzeba zabezpieczyć dom i kupić opał - powiedział
Zbyszek.
Miał
rację. Zachowywałam się jak rozpieszczone dziecko. To on w naszym związku
myślał na szczęście racjonalnie, ja natomiast miałam wiecznie zwariowane
pomysły, które mój małżonek delikatnie wybijał mi z głowy.
- O której jutro będziecie? Bo wyjadę
po was samochodem - Zbyszek delikatnie zmienił kłopotliwy temat.
- Myślę, że o dwunastej będziemy w
Krakowie.
- To do jutra - pa!
Lucyna
zdjęła ręcznik z głowy i przesunęła palcami po krótko ostrzyżonych na jeżyka
włosach.
- Ja już jestem gotowa, a ty? -
Wyglądasz tragicznie w tym wyplamionym fartuchu, a czasu zostało niewiele -
stwierdziła.
Rzeczywiście
spojrzałam na zegar, dochodziła siedemnasta, a ja w polu - pomyślałam.
- Nie bądź taka mądra - kiedy ty
siedziałaś w łazience, ja musiałam mieszać owoce żeby się nie przypaliły.
Miałaś dziewczyno czas na toaletę - prawda?
- Byłam tam tylko chwilkę, bo jako
kobieta prześlicznej urody nie potrzebuję żadnych dodatkowych zabiegów
kosmetycznych, w przeciwieństwie do ciebie – hi, hi.
- Zaraz ci przyłożę jak nie
przestaniesz! Powiedziałam machając ścierką nad jej głową.
Zrezygnowałam
z mycia włosów, bo w przeciwieństwie do siostry potrzebowałam więcej czasu na
fryzurę. Ograniczyłam się tylko do pogrubienia tuszem rzęs i przypudrowaniem
nosa.
Wróciłam
szybko do kuchni, żeby sprawdzić co mamy w lodówce na przyjęcie naszego gościa.
Na szczęście zostało jeszcze trochę ginu i spora część sernika.
- Nie jest źle - powiedziałam do
siostry, która układała w wazonie polne kwiaty w błękitnym kolorze i delikatnym
zapachu. Przyznam, że ten skromny bukiet prezentował się pięknie w zestawie, z
kremową mocno wykrochmaloną serwetką od Lucyny, na wiśniowym lśniącym blacie
stołu w salonie.
Bary
zerwał się z poobiedniej drzemki i szczekając głośno podbiegł do drzwi.
Wyjrzałam
przez kuchenne okno, właśnie nadjeżdżał
jakiś samochód.
- Przyjechała!- krzyknęłam w stronę
salonu - Lucyna musisz jej otworzyć bramę!
Siostra
potykając się o psa który jak zwykle musiał być pierwszy, podbiegła do bramy.
Pani Grażyna stała w bezpiecznej odległości od wejścia osłaniając się torebką.
- Czy on gryzie?- zapytała mocno
wystraszona.
- Proszę się nie obawiać - Lucyna
starała się uspokoić kobietę - najwyżej zaliże panią na śmierć - to naprawdę
poczciwe psisko. Po chwili zastanowienia, nasz gość witał się serdecznie, z
naszym pożal się Boże obrońcą.
CDN.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz