Witam wszystkich moich kochanych gości. Dawno mnie tu nie było, ale postaram się to jakoś naprawić. Dlatego w związku z tym, że jutro żegnamy stary Rok 2018 chciałabym Wam przedstawić moje wspomnienie związane z tym wydarzeniem. To zdarzyło się jakieś czterdzieści lat wstecz, kiedy byłam jeszcze piękna i młoda :)
Jeśli znajdziecie chwilkę czasu, to zapraszam na jedyny w swym rodzaju „ Bal dla Bogaczy” Bal z lat siedemdziesiątych, bal, który do dziś pamiętam i wspominam z rozrzewnieniem.
Życzę szczęśliwego Nowego Roku 2019.
Wanda.
Zanim zacznę opowiadanie, krótkie wprowadzenie.....
Wybrałyśmy się z Gosią za miasto. Zabrałam ze sobą mały
plecaczek z kanapkami, oczywiście kompot z rabarbaru, obowiązkowo jajka
ugotowane na twardo i ruszyłam w plener.
Gośka miała lepszy rower, więc co jakiś czas musiała
przystawać, bym mogła ją dogonić. Pokonałyśmy parę kilometrów i spadł mi
łańcuch.
- Gocha!! – zawołałam – poczekaj!
Koleżanka zawróciła.
- No to ładnie nam się zaczęła wycieczka – powiedziała
podpierając się pod boki.
Próbowałyśmy usprawnić mój środek lokomocji, ale nic z tego
nie wychodziło. I wtedy zatrzymał się tuż przy nas chłopak.
- Pomóc? Zapytał – opierając swój rower o drzewo.
- No.... gdybyś mógł – bąknęłam pod nosem, nie patrząc mu w
oczy. Wstydziłam się mojego roweru. Był stary, zdezelowany, ale na szczęście
jeszcze jeździł.
Mirek, bo tak miał na imię spotkany na wycieczce chłopak, a
dziś mój mąż, sprawnie założył łańcuch i mogłyśmy kontynuować naszą wyprawę.
- Dalej było jak w każdym
romansie.
Randka z Mirkiem, motylki w brzuchu, wielka miłość i na końcu
ślub.
Hi, hi, można powiedzieć, że połączył nas łańcuch rowerowy.
Chodziliśmy ze sobą dwa lata, piszę chodziliśmy, bo za
tamtych czasów tak się to nazywało. Gdyby nie zaskakująca propozycja kuzynki
Mirka, która pracowała wtedy w Spółdzielni Mieszkaniowej i była tam szychą,
pewnie chodzilibyśmy jeszcze ze sobą kolejne dwa, lub trzy lata.
Jadzia miała okazję załatwić mieszkanie, ale musieliśmy się
pobrać, taki był warunek. Właściwie to nie miałam wątpliwości co do moich
uczuć, w stosunku do Mirka, ale jednak to było trochę za wcześnie.
Po wielu rozmowach, postanowiliśmy z Mirkiem wziąć ślub. Nic
nie stało na przeszkodzie. Oboje już pracowaliśmy i oboje chcieliśmy wyprowadzić
się z rodzinnych domów.
U mnie nie było ciekawie. Mama po odejściu ojca, bardzo się
zmieniła. Przestała interesować się domem, więc ja musiałam przejąć obowiązki
gospodyni. Wciąż mi wypominała, że czas się ustatkować i opuścić rodzinny dom.
U Mirka nie było lepiej. Ojciec często zaglądał do kieliszka,
robił awantury matce, w których Mirek musiał być rozjemcą.
Ustaliliśmy szybko datę ślubu.
Jadzia, kuzynka Mirka, dała nam klucze od naszego przyszłego
mieszkanka, żebyśmy mogli sobie go dokładnie obejrzeć.
Tego dnia nie zapomnę do końca życia. Pojechaliśmy na miejsce
rowerami.
Wokół łąki, pasące się krowy i piejące koguty, a pośrodku
cztery dziesięciopiętrowe wieżowce. Dziś jest ich już więcej, ale wtedy były
tylko cztery.
Pokonując schody na trzecie piętro, bo winda była jeszcze
nieczynna, dobrnęliśmy do naszego wymarzonego M.
Mieszkanko jak z bajki, wtedy wydawało się takie duże. Dwa
pokoje, kwadratowy duży przedpokój, łazienka i ubikacja osobno i duży słoneczny
balkon.
To był najpiękniejszy dzień w moim życiu. Chodziłam po
mieszkaniu zauroczona. Oczami wyobraźni, widziałam już meble, lampy, dywany na
koszmarnych pomarańczowych płytkach PCW.
Weselne przyjęcie musieliśmy sobie sami wyprawić. Moja mama
nie miała do tego głowy, a na rodziców Mirka nie można było liczyć.
Na szczęście koleżanka pracowała w tym czasie w Praktycznej
Pani
To była taka organizacja dla kobiet. Uczyły się tam gotować,
piec ciasta, szyć i szydełkować. Lokal był wyposażony we wszystko, co powinno
znajdować się w domu.
Bogusia, załatwiła nam garnki, talerze, sztućce i stół ze
stołkami. Wszystko zostało wypożyczone, za niewielką opłatą.
Przyjęcie weselne odbyło się u mnie w domu. Z pomocą
sąsiadek, które etatowo czesałam, ustaliliśmy menu. Pani Bąkowa upiekła pyszny
sernik, a pani Karpińska, zrobiła weselny tort.
W tych czasach trudno było zdobyć porządne wędliny, wszystko
było na kartki, a w sklepach królował ocet. Ale mimo wszystko, udało nam się
zgromadzić coś na stół. Ja dzień przed ślubem do późnej nocy, gotowałam bigos.
Suknie miałam piękną, kupiłam ją w komisie. Była cała z
koronki, na dole rozkloszowana z długim trenem.
Ho, ho, wyglądałam jak księżniczka. Dobrze, że udało mi się
kupić do niej białe rękawiczki, bo po tym bigosie ręce miałam czerwone od
kapuścianego kwasu.
Nie mieliśmy wielu gości. Moja mama zerwała wszelkie kontakty
z rodziną. Przybyła chrzestna z mężem, dwie ciotki, wujek ze swoją nową
narzeczoną i oczywiście sąsiadki. Z Mirka strony, byli tylko rodzice, kuzyn z
kuzynką, jego poczciwa babcia, która podarowała mi w prezencie swoją kolię
ślubną i przyjaciółka jego matki.
Powracając do tej kolii, to był piękny gest ze strony babci
Róży. Ten naszyjnik, przechodził z pokolenia na pokolenie. Piękna jubilerska
robota. Srebrny, z cyrkoniami, a po renowacji, cudownie lśnił na mojej szyi,
wtedy jeszcze łabędziej szyi, dziś już bym go nie zapięła, hi, hi.
- To tyle co do ślubu. Tak się rozpisałam, że
zapomniałam o przewodnim temacie, tego opowiadania.
Już dwa tygodnie po ślubie, dostaliśmy klucze od mieszkania i
zaczęliśmy się urządzać. Za pieniądze z wesela, kupiliśmy używany samochód. To
była stara Skoda w niebieskim kolorze. Dobrze, że Mirek miał już prawo jazdy,
bo było nam łatwiej załatwiać różne sprawy, związane z wyposażeniem mieszkania.
Jako małżeństwo, mieliśmy możliwość wziąć meble na czeki
młodych małżeństw. Segment, który nazywał się Łódź, wystaliśmy w kolejce,
zarywając noce. Ale kiedy postawiliśmy go w naszym pokoju, od razu zrobiło się
przytulniej. I tak dalej i tak dalej........
Nasze mieszkanko z każdym dniem nabierało blasku. Mój mąż, to
przysłowiowa złota rączka. Pracując w jednej z firm budowlanych jako elektromonter, miał swój warsztat, gdzie
mógł coś sam zrobić do mieszkania, bo w sklepach były pustki.
Pamiętam, jak zrobił piękny żyrandol do dużego pokoju. Aż
mnie zatkało, jak przytargał go do domu.
Zrobiony był z metalowych prętów, na stary styl, dosłownie
cacko. A jak dokupiliśmy jakimś cudem do niego klosze, to wyglądał jak żyrandol
w sali bankietowej.
Cieszyliśmy się z Mirkiem, każdym drobiazgiem kupionym do
naszego mieszkanka. Ale wciąż nam brakowało pieniędzy, więc ja zaczęłam dawać
korepetycje z matematyki, chociaż w pracy jako księgowa nieźle zarabiałam.
Mirek brał fuchy – czyli prywatne zlecenia i wracał do domu totalnie
wykończony.
Ble, ble.... nadal piszę nie na temat, ale cierpliwości.
W biurze miałam koleżankę Jolę. Tylko z nią jakoś mogłam się
dogadać. Pochodziła z tak zwanego dobrego domu. Ojciec adwokat, matka
nauczycielka, powodziło im się bardzo dobrze. Wyszła za mąż za inżyniera.
Wszystko miała z najwyższej półki. Ona nie musiała korzystać z kartek na
jedzenie, bo zaopatrywała się w PEWEKSIE - to ekskluzywny sklep z tego okresu,
gdzie płaciło się dolarami. Co dzień w pracy zjawiała się w nowych, markowych
ciuchach. Ale jej wtedy zazdrościłam. Ja miałam wysłużony służbowy uniform,
czyli granatowy żakiecik, biała bluzka i krótka mini spódniczka z tego samego
materiału co góra. Nasza szefowa toczyła z Jolą wieczne wojny o jej stroje, na
co koleżanka miała jedną odpowiedź – Nie ważny jest strój, ważne co ma się w
głowie, a na boku dodawała szeptem – stara panna i tyle, choćby włożyła na
siebie najlepszy ciuch i tak będzie wyglądać jak sprzątaczka.
No.... Teraz już dobrnęłam do tytułu mojej opowieści.
Zbliżał się koniec roku i wszyscy szykowali się do Sylwestra.
W tym okresie modne były prywatki. Rzadko kogo było stać na bal w lokalu,
szczególnie młode, dorabiające się małżeństwa.
Jola jak zwykle spóźniona, pojawiła się w pracy. Po kolejnym
upomnieniu szefowej, z którego nic sobie nie robiła, zaparzyła kawę, usiadła na
moim biurku i huśtając nogami, powiedziała.
- Marta mam dla ciebie propozycje nie do odrzucenia –
powiedziała jednym tchem, odstawiając filiżankę z kawą, na moje miesięczne
sprawozdanie.
Kuzyn załatwił Sylwestra w górach, ma trzy podwójne
zaproszenia do górskiej miejscowości w Zakładowym Ośrodku. Spokojnie, hi, hi,
to nie Remiza Strażacka, tylko porządny Ośrodek w lesie, z piękną salą
wykładową, gdzie odbędzie się bal z wodzirejem, oraz zaplecze z pokojami dla
gości. Brakuje nam jeszcze jednej pary i pomyślałam o was – tu.... spojrzała na
mnie trzepocąc sztucznymi rzęsami.
- No wiesz.... właściwie to mamy już plany na Sylwestra –
skłamałam.
- Co? znowu jakaś prywatka w ciasnym mieszkaniu? – zapytała z
ironią w głosie. Daj spokój Marta, to taki magiczny dzień, chcesz go spędzić w
kapciach u znajomych. Ja proponuję ci wielki wielki bal – powiedziała.
- No cóż – odparłam. Muszę to przedyskutować z Mirkiem.
- To masz czas do jutra, bo trzeba potwierdzić rezerwację. –
powiedziała Jola i zajęła się swoją pracą.
Na wieść o balu, mój mąż aż przysiadł na wersalce,
rozkładając bezradnie ręce.
- Kochanie, nie stać nas na taki bal. Czy ty zdajesz sobie z
tego sprawę? To duży wydatek, benzyna, same bilety z zakwaterowaniem, pochłoną
jedną nasza wypłatę, nie zgadzam się – dodał i włączył telewizor.
- Wezmę dodatkowe korepetycje, czy nic mi się już nie należy?
– powiedziałam z płaczem na końcu nosa. Proszę cię pojedźmy tam. Góry, piękna
zima, świeże powietrze i prawdziwy bal.
Wyprosiłam, zgodził się w końcu. Usiedliśmy przy ławie i
zrobiliśmy kosztorys. Bilety, benzyna, jakaś sukienka dla mnie, bo Mirek miał
przecież garnitur ze ślubu. Dodatkowo jakieś rezerwy pieniężne na
nieprzewidziane okoliczności i po podsumowaniu, tak jak twierdził mój mąż,
jedna nasza pensja. Ale co tam!! Spędzimy Sylwestra jak bogacze, a co!! żyje
się tylko raz!.
Na Tandecie, czyli takim placu z ciuchami, kupiłam piękny
komplecik w panterkę. Bluzeczka i do tego spódniczka w tygrysie oczka z czarnym
kołnierzykiem i sporym dekoltem. Mirek trochę mruczał na ten dekolt, bo tak się
składa, że zawsze był o mnie zazdrosny i do tej pory mu to zostało, choć już
mam prawie sześćdziesiąt lat. Odnalazłam czarne lakierki z panieńskich czasów,
został tylko jeszcze fryzjer. Ale postanowiłam sama się uczesać, by trochę
oszczędzić i nieźle mi to wyszło. Zapakowaliśmy stroje do bagażnika, jakaś
grzałka, bo w pokoju można będzie zrobić sobie kawkę, pasztecik w puszce, na
wypadek, gdyby późno było śniadanie i ruszamy w drogę.
Jola z Krzysiem, jej mężem już na nas czekali. Teraz trzeba
było podjechać po kuzynostwo Joli i jedziemy na bal!!.
Po drodze dowiedzieliśmy się, że kuzyn i jego żona są od nas dużo starsi, ale to przecież oni załatwili bilety, więc jakoś się chyba dogadamy.
Po drodze dowiedzieliśmy się, że kuzyn i jego żona są od nas dużo starsi, ale to przecież oni załatwili bilety, więc jakoś się chyba dogadamy.
Po drodze zatrzymaliśmy się w małym sklepiku, gdzie cudem
udało się kupić rosyjskiego szampana z pod lady oczywiście.
W końcu dojechaliśmy na miejsce. Ośrodek super!! Usytuowany w
samym środku lasu.
Jola wysiadła pierwsza i podeszła do naszego samochodu
mówiąc.
- Zostań tu, a ja z chłopakami pójdę załatwić pokoje i
wpłacić pieniądze na bal.
- Dobrze, to ja sobie zwiedzę w tym czasie okolicę – odparłam
i ruszyłam w stronę lasu. Przechodząc obok samochodu Joli, zajrzałam do środka,
gdzie siedziała żona kuzyna.
- Pozwoli pani, że się przedstawię – powiedziałam otwierając
drzwi. Jestem Marta. Józefa - odpowiedziała kobieta podając mi dłoń na
przywitanie.
Może przejdzie się pani ze mną na spacer, zanim oni wszystko
załatwią? – zapytałam.
- Dziękuję, wolę zostać w samochodzie – powiedziała pani
Józia.
- W takim razie idę sama, do zobaczenia na balu –
powiedziałam, zostawiając Józię w samochodzie.
Kiedy wróciłam, wszystko było już załatwione. Mirek czekał na
mnie przed wejściem i paląc papierosa, oznajmił mi, że oprócz biletów i
wynajęcia pokoju, trzeba było jeszcze zapłacić klimatyczne.
- Dobrze, że zabraliśmy trochę pieniędzy ze sobą, bo byłoby tylko kupę wstydu – Powiedział otwierając drzwi do naszego pokoju. Mam nadzieję, że to już wszystkie koszty – dodał siadając na małym tapczaniku.
- Dobrze, że zabraliśmy trochę pieniędzy ze sobą, bo byłoby tylko kupę wstydu – Powiedział otwierając drzwi do naszego pokoju. Mam nadzieję, że to już wszystkie koszty – dodał siadając na małym tapczaniku.
- Kochanie – próbowałam rozładować sytuację. Zrobimy sobie
kawkę i pójdziemy na spacer - dobrze?
Kawa pomogła. Bal miał się rozpocząć o godzinie 19, a była
dopiero 17. Po spacerze burczało nam w brzuchach, wiadomo świeże powietrze
zrobiło swoje.
I tu pierwszy raz zaplusowałam u męża. Wyciągnęłam z torby
pasztet, bułki i herbatę. Zrobiliśmy sobie wczesną kolację.
Oczywiście Jola z Krzysiem zaproponowali nam spacer do
pobliskiej bacówki, na pstrąga i grzańca, ale odmówiliśmy tłumacząc, że
zbieramy siły na tańce.
Kiedy wyszli, uśmialiśmy się po pas, wyciągając z za story na
oknie, nasze pyszne kanapeczki z pasztetem
Minęła dziewiętnasta, słychać było już z oddali muzykę.
Postanowiliśmy z mężem, że pójdziemy pół godziny później, bo to w dobrym tonie.
W tym dniu wyglądałam naprawdę szykownie. Mirek co jakiś czas podnosił mi
dekolt do góry, co mnie bardzo bawiło. Wypachnieni i wystrojeni ruszyliśmy na
salę balową.
Zespół grał jakiś romantyczny utwór. Odszukaliśmy Jolę z
towarzystwem i usiedliśmy przy stole.
Już na wstępie straciłam humor. Ku mojemu przerażeniu, dwie
kobiety tańczące na parkiecie, miały taki sam komplecik co ja. Widziałam
rozbawienie mojego męża, kiedy też to zauważył.
- Spokojnie kochanie – szepnął mi do ucha. Tylko ty jesteś
godna nosić ten strój, na nich wygląda jak na wieszaku. Ty masz czym oddychać,
hi, hi, - dodał.
Starszy pan przypominający Św. Mikołaja, ubrany w dobrze
strojony frak, pełnił rolę wodzireja. Przyznam, że robił to profesjonalnie,
dawał z siebie wszystko. Zachęcał do tańca, organizował konkursy na najlepiej
tańczącą parę.
Na parkiecie panował okropny tłok. Ludzie po prostu obijali
się w tańcu.
Mirek siedział kolejny kawałek, chociaż mnie nogi same
chodziły pod stołem.
Po kolejnej mojej prośbie o taniec, powiedział.
- Jeszcze mi nie strzykło
– czyli, nogi ma drętwe i musi wypić kolejnego kielicha.
W końcu ruszyliśmy się od stołu.
Dziwiłam się tylko, dlaczego kuzyn Joli i jego żona nie
tańczą, bo moja koleżanka z mężem, prawie nie opuszczali parkietu.
Henryk, bo tak miał na imię kuzyn Joli, był wyjątkowo
szpetny. Rude włosy i mnóstwo piegów na bladej twarzy, a przy tym niski, z
dużym piwnym brzuchem Jego maniery przy stole, pozostawały dużo do życzenia.
Jadł palcami, mlaskał, i ciągle nalewał wszystkim do kieliszków, wrzeszcząc co
jakiś czas, najlepszego!!
Józia siedziała cichutko jak myszka, co jakiś czas uśmiechała
się do nas sztucznie.
Henryk w końcu ruszył w tany, ale nie z Józią. Prosił kolejno
wszystkie prawie kobiety z sąsiednich stolików. Niektórzy partnerzy swoich dam,
nie zgadzali się na jego prośby do tańca, ale byli też tacy, co już było im
wszystko jedno, z powodu wypitego alkoholu.
Jola trochę za dużo wypiła i zrobiło jej się niedobrze, więc
Krzysiek zaprowadził ją do pokoju, a że była już druga rano, pożegnał się z
nami, zostawiając nas z kuzynostwem.
Ja miałam jeszcze ochotę zostać, bo wybierali królową balu,
więc uprosiłam Mirka żeby się tak nie spieszył, chociaż widziałam, że ma już
dość.
W pewnym momencie usłyszałam za plecami wrzask.
- Co!! partner ci wysiadł!
Odwróciłam głowę i zobaczyłam za sobą Rudego, który zaginął
na jakąś godzinkę.
Henryk wyrwał mi prawie rękę z barku i zaciągnął na parkiet,
mimo protestów mojego męża. Zdążyłam jeszcze syknąć do Mirka, by poprosił do
tańca Józię.
To było straszne. Ja miotana po podłodze, przez dobrze już
pijanego rudzielca, liczyłam rany. Wykręcał mną na wszystkie strony, deptając
po moich zbolałych stopach. Co jakiś czas, zaglądał mi w dekolt, cmokając przy
tym obrzydliwie, a na moje nieszczęście, pewien pan, już mocno nawiany,
zamawiał kolejne piosenki swojej żonę, co doprowadzało do nie kończących się tańców. Nagle ujrzałam mojego
męża, który w dziwny sposób poruszał się w rytm muzyki z Józią. Co się dzieje?
Czemu ona tak dziwnie tańczy – myślałam gorączkowo, wypatrując go w tłumie.
Kiedy zbliżyliśmy się z Heniem do nich, znalazłam odpowiedź na moje pytania.
Józia miała jedną nogę krótszą, chyba po Heine Medynie. Mirek
nie mógł się do niej dostosować, więc ich taniec wyglądał komicznie. A tu jak
na złość, ten zakochany facet i jego dedykacje. Końca tej męczarni nie było
widać.
Wreszcie romantyk padł i orkiestra zrobiła sobie przerwę.
Wróciliśmy do stołu. Heniek dopił resztę z kieliszka i
zabierając pełną butelkę wódki ze stołu, ryknął coś w rodzaju – do jutra i
popychając swoją żonę, zniknął nam z pola widzenia.
W końcu zostaliśmy sami. Patrzyłam na mojego męża i z trudem
hamowałam śmiech.
- Jak to się stało, że nie zauważyliśmy kalectwa u Józi? –
Zapytałam
- A jak mogliśmy zauważyć, jak cały czas siedziała –
odpowiedział Mirek. To był koszmar, umordowałem się z nią setnie – dodał.
- Nie tylko ty się umordowałeś – powiedziałam. Widziałeś co ten Heniek wyprawiał ze mną na parkiecie.
Oj długo będę leczyć rany, oj długo. Ale ty zrobiłeś dobry uczynek mężu, Józia
ci tego nigdy nie zapomni, hi, hi.
- Masz rację, biedna kobieta, ale dlaczego ja? Hi, hi. No
dobra, chodźmy na wybory królowej – dodał.
Wodzirej zaprosił wszystkie panie, które jeszcze pozostały,
na środek sali. Mirek popchnął mnie w stronę utworzonego już kręgu, mimo tego,
że chciałam być tylko widzem.
- No walcz o koronę – powiedział cicho.
Może ktoś wierzyć lub nie, ale królową balu zostałam ja!!!
Wodzirej nałożył mi srebrną koronę i w nagrodę za pierwsze miejsce,
miałam z nim zatańczyć.
Wkoło wszyscy klaskali, a ja prowadzona przez starszego pana,
który był mistrzem w tańcu, unosiłam się prawie w powietrzu, ledwo dotykając
parkietu czubkami, moich skopanych przez Heńka lakierków.
To było piękne zakończenie naszego balu dla bogaczy.
Często wspominamy z mężem tego Sylwestra. Potem już nigdy
więcej Mirek nie dał się namówić na takie wyjazdowe zabawy.
Kolejne lata, spędzaliśmy już na prywatkach u znajomych,
czasami w kapciach, ale spokojnie i bez stresu, no i nie tak kosztownie.
Teraz już z racji wieku, Sylwestra spędzamy w domu, tylko we
dwoje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz