Jest godzina piąta czterdzieści pięć. Odgłos
drewniaków na szpitalnym korytarzu, uświadomił mi że przyszła ranna zmiana.
Zaraz zacznie się - pomyślałam. Słyszę
odgłos ze słoiczka, to termometry w zalewie jeden do dziesięciu.
Jeden to spirytus, reszta to woda. Z hukiem otwierają
się drzwi do sali. Teraz wstęp do przesłuchania.
Światła prosto w oczy, dostaję termometr, wkładam go
pod pachę i zasypiam. Budzi mnie pielęgniarka. Z przerażeniem stwierdzam, że
termometr podczas snu wypadł na poduszkę.
-O ! takie osłabienie?
35 stopni, mówiąc to pielęgniarka wpisała zapis temperatury do karty przy
łóżku.
Bałam się powiedzieć, co jest powodem mojego
osłabienia.
- Dobrze się
spało?
- Tak -
odpowiedziałam.
A co! miałam jej powiedzieć, że nie zmrużyłam oka, bo
obok w dyżurce radio grało na ful.
- Stolec był?
Padło magiczne pytanie.
- Był!
Odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Przesłuchanie zakończyło się o szóstej trzydzieści. Co
tu robić?.Idę pod prysznic, o tej porze nie będzie tłoku.
Na korytarzu mijam mojego „ulubionego pacjenta” z męskiego
oddziału. Wstrzymuję oddech, bo wiem co teraz nastąpi. Starszy pan prawie każdego
dnia głośno się odpowietrza. Poszła salwa!!!. Jestem wściekła, niewyspana, boli
mnie głowa.
Nie daruję mu
tego!. Własnym ciałem zagrodziłam drzwi do toalety.
- Przepraszam, czy mógłby pan te wiatry puszczać w
toalecie? zapytałam grzecznie.
- Co? spojrzał na mnie, jak na idiotkę
- Proszę tylko, żeby pan wiatry puszczał w toalecie a
nie na korytarzu.
- Co?
Zagotowałam, krew uderzyła mi do głowy. Nachyliłam
się nad nim i wrzasnęłam prosto do ucha.
- Czy mógłby pan puszczać bąki w toalecie, bo odbiera
pan apetyt wszystkim pacjentom. Trochę kultury – dodałam. Nie musimy codziennie
być witani salwą z pana armaty –
wypaliłam. Spojrzał na mnie zdziwiony i wskazującym palcem stuknął się w czoło.
- Wariatka! Krzyknął – ja mam się wstrzymywać, żeby
mi żyłka strzeliła?. Po tych gorzkich słowach zniknął z pola widzenia. Może byłam za ostra?
Wyrzuty sumienia męczyły mnie jeszcze jakiś czas. Po porannej
toalecie wróciłam do sali. Teraz ścielenie lóżka i oczekiwanie na obchód. Ale
moje jelita upomniały się o śniadanko. Jest śniadanko!. Salowa podjechała
metalowym wózkiem pod salę.
- Chodzące, same sobie biorą śniadanie - usłyszałam
To pewnie do mnie – pomyślałam i ruszyłam do wózka. Salowa
nalała mi kawy do kubka ?. To coś przypominało wymoczoną ścierkę od podłogi
- Nie ma herbaty? Zapytałam nieśmiało
- Nie ma! Usłyszałam wyczerpującą odpowiedź.
Zabrałam pyszną kawę i talerzyk ze śniadaniem. Poezja!!!.
Trzy kromki weki cieniutkie jak szkło, naparstek dżemu, który rozlał się po
całej powierzchni talerzyka pokrywając dwa plastry mielonki Tyrolskiej, tak
cienkie że trudno było je odkleić od dna. Usiadłam na łóżku i z wielkim
namaszczeniem spożywałam oczekiwane śniadanie. Pychota! Mielonka okraszona dżemem i kawusia. Nie jest źle –
dodawałam sobie otuchy niedługo obiadek, a potem wizyta rodzinki. Po pysznym śniadanku
sprawdziłam pocztę, odpisałam z podziękowaniami do tych co trzymają za mnie
kciuki. Czas na obchód, który trwał jak mgnienie oka. Potem kilka rutynowych
badań. Spacerowałam sobie w szlafroczku po ulicy, hi, hi, gdybym tak wyszła u
siebie na osiedlu!! .Teraz chwilka na książkę, ale tylko chwilka!!
Właśnie przywieźli nową pacjentkę. Starsza mocno
pobudzona pani, szczypała sanitariusza po rękach i próbowała go nawet ugryźć.. Krzyczała
na cały głos – nie chcę tu zostać! Ratunku!!. Pielęgniarka podała jej zastrzyk
na uspokojenie i biedulka usnęła jak dziecko. Noc była koszmarna! Babcia
obudziła się i dała niezły koncert. Rano odgłos drewniaków, termometry,
magiczne pytanie i pyszne śniadanko.
Buu, chcę do domku!.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz